Ranek szary i trochę nieprzytomny. Kapitanostwo postanawia się relaksować na jachcie, podczas, gdy reszta załogi uparcie rusza na czyn turystyczny i szybkie zwiedzanie uroków Vila Franca do Campo. Na placykach na ławkach przesiadują mieszkańcy. A najbardziej to przesiadują w barze pod gwiazdką (Estrela bar) w porcie rybackim. Kulminacja czynu następuje na szczycie pod kościółkiem Senora de Paz (gdzie ponoć pastuszkowie mieli widzenia na wzór Fatimy). Kościółek wymaga upartej wspinaczki po stromej górce, a na zakończenie jeszcze pokonanie atrakcyjnego wachlarza schodów, jakby tego było mało. Zbiegając na dół ku marinie trafiamy jeszcze (a jakże) na kolejną uliczkę przystrojoną łukami z kolorowej folii na cześć bieżącego święta.
Szary poranek przechodzi w szare południe i wyrusamy w dalszą drogę. Opływamy zalany krater wulkanu przy brzegu (ta wyspa do Cabra), co to go na zdjęciach atrakcyjnie w słońcu i z góry pokazują. Bez słońca i z poziomu morza też ciekawy, choć przez środek nie da się jachtem przepłynąć. Pochmurno, ale wieje i nie pada, czyli dobrze.
Przelot do Ponta Delgada (czyli wąski punkcik?) jest krótki (2,5 godz.), ale nic nie widzę, bo uparłem się upichcić obiecane od paru dni naleśniki i utknąłem pod pokładem. Naleśniki z bananami i miodem lub pesto i serem skonsumowane w oczekiwaniu na otwarcie biura mariny po przerwie obiadowej dobrze nastrajają na resztę dnia i zwiedzanie wyspy. O tych obowiązkach meldunkowych, które Krysia odbębnia w każdej marinie też wypadałoby słów parę. Ponoć państwo za każdym razem żądają coraz to nowych list i papierów i podpisów i kser i potwierdzeń. Na zakończenie nawet umowy wypożyczenia jachtu zażądali, co ponoć normalnie się nie zdarza. Nie wiem, być może tak się nudzą, być może prestiż sobie pompują. W każdy razie Krysia zowie ich zbiorowo Krainą Pieczątkowców i na pytanie o imię odpowiada 'Grzegorz Szczebrzyszykiewicz'.
No więc podładowani naleśnikami odprawiamy się, tankujemy, ustawiamy się w marinie obok Zjawy. Tym razem oni odebrali nam cumy. Udaje się już po dwóch podejściach, bo tak nas znosi i zawiewa w brzeg, że sytuacja była w pewnym momencie dość dramatyczna. Ale wszystko szczęśliwie się udało - zaparkowaliśmy na ostatni nasz tutaj nocleg. Kapitanostwo zostają (w końcu Zjawa na horyzoncie), a reszta biegnie wynająć samochód, żeby jak najszybciej rozpocząć zwiedzanie wyspy, bo czasu mamy tu niewiele, a wyspa wielka i oferuje wiele atrakcji. W Autoatlantis dostajemy na dwa dni Toyotę Aigo z możliwością oddania jej na lotnisku w niedzielę przed odlotem. Super. Zwłaszcza, że mieści się ona prawie w kasie zwróconej ze składki jachtowej.
Dzisiaj decydujemy się zobaczyć zachodnie wybrzeże, a jutro część centralną i wschodnią. Po zachodniej stronie największą atrakcją jest kaldera z dwoma łączącymi się jeziorami - Verde i Azul. Kierujemy się tam właśnie i... szybciutko wjeżdżamy we mgłę. Na miradorach nawet nie stajemy, bo otacza nas biała białosć. Widzimy tylko 20-30m dookoła, czyli stojąc na kamiennym moście łączącym jeziora widzimy, że pod nami te jeziora są i faktycznie mają różne kolory, ale że to dno misy to nie mamy pojęcia. A misa to ponoć dość widokowa. Pocieszamy się kawą w jakiejś kafejce w nadziei (złudnej), że pogoda się zmieni. Nie zmienia się, świata nadal nie widać. Żeby nie stracić dnia zjeżdżamy nad ocean do miejscowości Moisteros(?!) zobaczyć skaliste wybrzeże maltretowane przez rozszalały ocean, a w wybrzeżu 'naturalne baseny' tzn. misy, w których zbiera się woda morska i powoli nagrzewa od słońca (jakiego słońca?!) i dzięki temu da się tu wykąpać, bo w chłodzie oceanu to raczej nie bardzo.
Wracamy trochę zniechęceni i posępnie myślący o pogodzie dnia kolejnego. No cóż, przynajmniej próbowaliśmy. Robimy kolację (wiadro sałatki z ryżu), sprawdzamy luksusy pryszniców w marinie, padamy. Kapitaństwo śpiewają do rana żeglarskie przyśpiewki na Zjawie, aż echo niesie.