Po ogarnięciu się porannym ruszamy na zwiedzanie ciekawostek wyspy. Ciekawostką jest grota w kalderze wulkanu. Niestety pogoda nie sprzyja i szczyt tonie w chmurach. Mimo to ruszamy, my - piechotą, Państwo kapitaństwo - taksówką. 4km spacer (drogą asfaltową, na szczęście w ogóle nie ruchliwą) nie taki zły i pozwala rozprostować kości. Ostatecznie przez chyba 100m tunel dostajemy się do misy kaldery i schodzimy dalej do wejścia do groty. Niestety krawędzi wulkanu nie widać w tych chmurach. Przy wejściu spotykamy Państwo kapitaństwo, którzy już jaskinię zwiedzili. My wchodzimy, oni ruszają spacerem w dół.
W kasie miłe panie, które trochę się nudzą, bo turystów tu jeszcze nie ma. Niemniej siedzibę mają ciekawą - prostopadłościan z przeszklonymi ścianami zawieszony nad jamą jaskini. Jaskinia pełna wyziewów, ale monitorowana i czasem się ją nawet zamyka, gdy poziom CO2 jest przekroczony. Na dno schodzi się klatką schodową w wieży (183 stopnie) z 1939 r. Generalnie zachwyt. Po lewej w ciemności ginie otchłań wnętrza z jeziorem (sklepienie ma 50m wysokości i 200m rozpiętości), a na końcu dozwolonego chodnika jest szczelina z bulgocącym błotem o temperaturze ponoć ok. 85 stopni.
W drodze powrotnej zaglądamy jeszcze do Groty zadowolonej Marysi (Maria Encantada) - krótki tunel przez krawędź wulkanu z punktem widokowym, z którego dzisiaj widać białość. Schodząc niżej zauważamy jeszcze jaskinię odsłoniętą w polu ciągnącą się pod polem uprawnym. Schodząc niżej mgła się rozrzedza, widzimy więcej klimatycznych domków, ogrodzonych niskimi kamiennymi murkami pól i... wielki prom w porcie. Szybko zwiał.
Zanim odpłyniemy zostawiamy jeszcze właścicielowi kutra piwo z podziękowaniami i już Graciosa znika we mgle za rufą. Ponieważ to pierwszy dłuższy przelot (45mil, 9 godzin), Pani kapitan urządza szkolenie z tratwy i grab-baga (trąbka i sztuczne ognie, jak na urodzinach). Aga w oddali dostrzega fontannę wieloryba.
Po drodze dziewczyny robią obiad - ravioli (z czymś nieokreślonym) i ratatui. Dobre, acz żołądek usiłuje nieznacznie zaprotestować. Na deser jeszcze zakupione przez panią kapitan ciasteczka charakterystyczne dla Graciosy - miseczki z macy w kształcie gwiazdy wypełnione masą z mleka i jajek. Dobre, ciekawe, bez ekstazy. Później przez długi kawał drogi rozkoszuję się bujaniem i drzemaniem w naszej kajucie na dziobie.
Po paru godzinach ściemnia się i zagęszcza się mgła. W pewnym momencie płyniemy zupełnie po omacku, niewiele poza dziób we mgle coś widać, a ponoć jesteśmy już niedaleko wyspy. Grozi to tym, że nie podejmiemy próby wchodzenia do portu i będąc już tuż tuż od celu, będziemy musieli się kręcić w oczekiwaniu na poprawę warunków. Aż tu nagle i znienacka mgła się rozwiewa i oczom naszym ukazuje się świecące wybrzeże Angry z wierzchołkami pagórków na cyplu, przez czubki których przeganiane są resztki mgły.
Dziewczyny dostrzegają migające światło nabieżnika(?), a potem i główki portu. Wchodzimy. Mamy olbrzymie problemy przy parkowaniu jachtu, bo chyba są tu jakieś dziwne prądy i szalupa w ogóle się Krysi nie słucha. Prawie przygrzmociliśmy w Y-boma, a na zakończenie Danuta, najpewniej w dobrej wierze, porzuciła przydzielone stanowisko rzucacza cum i rzuciła mi się z pomocą przerzucać odbijacze z burty na burtę, przez co ostatecznie zawaliła cumy rzucanie (za co później dostała karne szkolenie osobne z cum rzucania). Marina zamknięta.
W ramach odreagowania stresu spędzamy miły wieczór na deku przy nalewkach pigwowej i wiśniowej, a jachtem wozi tak, jakby stał na szalonych prądach albo wiało niemożebnie. A to zamknięty port przy spokojnym morzu... Ki czort?!