Wspomnień czar, bo byłem tu już. Prawie dziesięć lat temu. Jeszcze przed trzęsieniem ziemi.
Dotarłem szczęśliwie, po krążeniu nad lotniskiem (bo przecież traffic), na co nie narzekam, bo z widokiem na ośnieżone pasmo Himalajów pod błękitem nieba, dotarłem po przedarciu się przez zestaw kolejek do wniosku wizowego (sprawne automaty niesprawnie obsługiwane przez turystów), do opłaty za wizę, do odprawy paszportowej (ta najmniejsza), w końcu do pasa z bagażami (już byłem pewien, że mój bagaż zaginął, ale okazało się, że ktoś go po prostu ściągnął z pasa bagażowego, jak tak samotnie krążył, gdy ja w tych kolejkach, i gdzieś za przeproszeniem pieprznął), do taksówki w normalnej cenie (500RPN czyli rupii nepalskich zamiast 7USD), po wyczekaniu się w korkach miejskich (ruch w krajach dalekiego wschodu to stan umysłu), żeby sprawnie wjechać w objęciach Agi czekającej na mnie wiernie przez dwie godziny w drzwiach hotelu.