No wyjazd bynajmniej nie odbyl sie tak po prostu. Bo to jeszcze solidna kolacja (precz z kurczakiem, niech zyje pizza!), bo to jeszcze drobne ostatnie zakupy (m.in. pisco czyli peruwianska wodeczka z winogron; robia tu z tego charakterystyczny drink - pisco sour, z dodatkiem soku z limet, cukru i bialka kurzego). Potem trzeba odebrac jeszcze bagaze z hotelu. Tutaj w nadmiarze uczuc pozytywnych oddaje nasza zolta pilke basenowa, co to ja tacham jeszcze z Boliwii, corce wlascicielki hotelu. Zadnych bonusow nie dostajemy, ale mala sie cieszy i na chwile zostawia swoja mala gre elektroniczna.
Do autobusu docieramy bez problemu, bagaz nadajemy, czekamy chwile, w koncu ladujemy sie na poklad i autobus rusza. Wszystkie miejsca tym razem obsadzone, wiec nie mozemy sie luksusowo rozsiasc. Niemniej zaczyna sie znow sympatycznie. Ladna stewardesa z makijazem w kolorze autobusu opowiada, kto to nas wiezie, ze zaraz snaki, ze w Limie bedziemy za 6 i pol godziny itepe. Po czym rusza z odswiezaczem pomaranczowym na odsiecz toalecie, z ktora Lukasz tak strasznie walczyl przy okazji ostatniego rejsu taze linia. OK. Gdy dostajemy po ciasteczku, to w ogole uwazam, ze linia Z-Buss super, ale jak wiadomo, w podrozy mnie do szczescia niewiele potrzeba.
Nim na dobre z Huaraz wyjechalismy, kierowca zdazyl wyprzedzic ze cztery inne kursowe autobusy, ktore wyruszyly o podobnej godzinie. Pozniej wyprzedzil jeszcze Ormene i Cruz del Sur, ktore wyruszyly godzine przed nami. Zasypiam.
Budza mnie odglosy intensywnego i ekspresyjnego zygania. Patrze przez okno, za oknem miesiac w pelni. W autobusie tez miesiac w pelni, za sprawa jakiejs senioryty. Czyli atmosfera intensywnie sielsko-rodzinna. Znaczy jest dobrze. Patrze dalej i... i znow dech mi zapiera. Przedzieramy sie chyba przez jakas przelecz, bo widoki gor w swietle ksiezyca ciagna sie po horyzont, a nizej widac serpentyny, ktore nas jeszcze czekaja, a na ktorych widac swiatelka ciezarowek. Moze Artur mial racje, ze ta trase trzeba przejechac za dnia? Coz, nie mamy juz na to czasu. Patrze nizej i profilaktycznie zaslaniam okno... a co sie mam denerwowac, gdy pedzimy po krawedzi takiej przepasci.
Budze sie na przemiesciach Limy. Na dworcu dopadaja nas tlumy naciagaczy, jak zwykle. Bierzemy jednego taksiarza, o 2 sole tanszego, zeby zawiozl nas do jakiegos hotelu w Miraflores. Ostatecznie przeplacamy, bo czlowiek wozi nas po Miraflores w poszukiwaniu czegos. Nora, ktora znalezlismy, jest co prawda przy Av. Arequipa (czyli osiowej ulicy Limy), ale jest nora totalna. Pierwej gosc nie moze znalezc klucza do pokoju, ktory nam wynajal, wiec umieszcza nas w drugim, gdy Lukasz sie umoscil w spiworku, a ja wybebeszywszy plecak poczlapalem do lazienki, rozleglo sie walenie do drzwi. Gosc znalazl klucz i trzeba sie przenoscic. Lukasz szybciutko mosci sie w spiworku, ja odkrywam, ze w lazience nie dziala kurek z ciepla woda pod prysznicem. Wiec ostatecznie kapie sie w innym pokoju. Brud smrod i ubostwo jak to czesto w czasie wloczegi bylo, ale jakie stolycy nie przystoli. Tym bardziej, ze wielkie domy towarowe, ktore widzielismy wjezdzajac sugeruja juz niejaka cywilizacje. Niemniej nie takie rzeczy widywalismy.
Rano juz troche mniej wstrzasnieci ruszamy w poszukiwaniu sniadania. Dzis w zadnym wypadku nie 'continental'. Znajdujemy jakas kanapkarnie, gdzie udaje mi sie jeszcze dostac miche salaty. No to dalej do Muzeum Zlota. Tam z kolei okazuje sie, ze duzo bardziej ciekawsza jest czesc muzeum poswiecona broni. Zloto takie tam sobie, a na mumie nie mogie juz patrzec. Za to eksponatow wojennych posiadaja mnoostwo.
Droge powrotna postanawiamy przespacerowac, nie wiedzac za bardzo, anie gdzie, ani jak dalego od centrum jestesmy. Toc idziemy na azymut. Idziemy w sposob bardzo nieharmonijny, gdyz Lukasz pedzi gdzies z przodu 'z najmniejsza optymalna predkoscia', ja zas dostojnie czlapie rozgladajac sie ile wlezie i zagladajac do mijanych sklepow od czasu do czasu. Coz, nie idzie wytlumaczyc chlopu, ze sa wakacje i nie bede za nim latal. Niestety nie zgubilem go.
Dostajemy sie do hostelu, zwijamy plecaki, taksowka na lotnisko. Tu kolejna niespodzianka, bo... na lotnisku fiesta. Wlasnie deportowali do kraju Fukimoriego, ktory odpowie za swe przewinienia z czasow prezydentury. Tylko dlaczego wlasnie wtedy, gdy my na to lotnisko. Jak nie meteor to prezydent.
Na lotnisku juz coraz latwiej. Zdobywamy bilety, nadajemy bagaze i w strefie ucywilizowanej znajdujemy nie tyle McDonalda, co DunkinDonut. Duo z czekolada... I z kubeczkow do expresso dopijamy Soplice gorzka - nie wypada do kraju z wodka wrocic.
Dalej juz prosto, placimy takse lotniskowa (30$), odprawa, miejsce w samolocie. Startujemy niestety po zachodzie, wiec juz Andow nie zobaczymy. Na pocieszenie dostajemy kolacje - ja znow posilek wegetarianski, a Lukasz ma do wyboru 'pasta' lub 'pollo'. Na mysl o kurczaku L dostaje jedzeniowstretu. Zjadam za niego paste (tortellini z serem), jednak kobita siedzaca z jego drugiej strony zre kurczaka. Lukasz zielonkawy prawie zsunal sie pod fotel (i wcale mu sie nie dziwie, tez nie moge na kurczaki patrzec). Potem zmudne 11.30 godzin do Amsterdamu. L spi, ja ogladam filmy po hiszpansku, a w przerwie (bardzo dumny z postepow jezykowych) czytam hiszpanska gazete. Budzi mnie 'sir, your breakfast' i juz ladujemy w Amsterdamie czyli koniec kanikuly. Lot ucial nam 7 godz. zycia - wystartolwalismy o 18.30, a po 11 godz. byla dla nas 13ta. Nijak sie nie zgadza, ale OK. Przesiadka na samolot do Polonii i juz w prawie rodowitym towarzystwie spedzamy ostatni etap. Takie coraz to bardziej codzienne i zwykle. Emocji dodaje tylko wyjscie z lotniska w Wawie. No bo to nowy terminal, no bo czy ktos bedzie na nas czekal, no bo jak to tak bez zadnego sprawdzenia nas. I w tym momencie jakis celnik ciagnie Lukasza na rewizje. Ja niewiele sie zastanawiajac, nie wiadomo po co, jak osiolek ide za nimi. No, ale jak solidarnosc to solidarnosc, jak zamykac to obu. Slyszac, ze my przez Amsterdam z Boliwii i Peru, celnik wzrusza sie, ze to same kraje podwyzszonego ryzyka. Prawie widzielismy sie za kratkami. Wielkie plecaki nam przeswietlili. Ujrzelismy moje obie flaszki pisco (nie rozbite!), posazek z LaPaz i kubek z liscmi na herbatke. U Lukasza tylko grzalki byly ciekawe. Rozczarowany celnik puszcza nas wolno. A za drzwiami czeka juz Michal, ktory podrzuca nas na dworzec centralny. Lukasz jedzie, ja jeszcze chwile zostaje w Wawce, ale to juz koniec koniec. POzostaje marzyc o przyszlym roku.