5:30, pod hotelem czeka już nasza 'kierowniczka wycieczki' czyli motorniczy łodzi - młodsza siostra kobiety o tubalnym głosie i kroku boksera, podobna niemożebnie, uśmiechnięta i pełna gracji, choć wcale nie zwiewna. Prowadzi nas na łódź na nabrzeżu. Jakiś mały, boczny pomost, łódka z dwoma kapokami i małym chłopcem.
Płyniemy wzdłuż brzegów wielkiego kanału - jednej z głównych odnóg Mekongu. Na brzegach slumsowate chaty na rachitycznych nóżkach, obite czym się dało i jak się dało - starymi deskami, kawałkami blachy, często już przekrzywione, bo nóżki się zapadły. Przez otwarte drzwi którejś z tych wyrafinowanych konstrukcji dostrzegamy kredens z olbrzymią plazmą na środku. Woda jest pół metra pod tym kredensem. Większość łodzi, czy to małych łodek, czy wiekszych barek ma z przodu wymalowane oczy na czerwonym tle. Żeby odpędzać demoby rzeczne. Nasza pani motorniczy i jej syn (Anthony? Hui?) zabawiają nas plotąc różne cuda z liści trzciny albo i palmy - koszyk kwiatów, konik polny, klipsy do uszy, bransoletki i takie tam. Okazuje się później, że tak to jest na wszystkoch łajbach. Dodatkowa atrakcja, którą zapewne można skomplementować jakimś napiwkiem.
Pod mostem kawa sprzedawana z innej łodzi i skręcamy w boczną odnogę. W sumie po jakiejś godzinie docieramy do targu wodnego Cai Ro. Większego, gdzie więcej turystów, nawet w dużych łodziach 'zbiorowych'. Szał zdjęć. Łodzie tutaj kręcą się między sobą, podpływają, targują, przeładowują. Czym gdzie się handluje można poznać po warzywie lub owocu wywieszonym na długim maszcie. Po szale zdjęciowym płyniemy dalej.
Skręcamy w odnogę i zatrzymujemy się przy rodzinnej wytwórni makaronu ryżowego vormicelli. Chyba wszystkie wycieczki się tu zatrzymują i nie wiem jak jest to rozliczane z właścicielami ani jak znoszą pracownicy ciągłe błąkanie się wzdychających i fotografujących wszystko turystów. Niemniej miejsce bardzo ciekawe i uchyla jedynie rąbka tajemnicy kuchni wietnamskiej, której najpopularniejszym elementem są wszelkiego rodzaju buliony z makaronami i innymi dodatkami (tak, tak, nie tylko zupki yum-yum czy vifon). A makaronów tutaj taki dostatek, że każdy ma swoją specyficzną nazwę i nie istnieje słowo opisujące całą grupę produktów 'makaron'. W wytwórni widzimy cały proces od mielenia ryżu na półpłynne ciasto, przez pieczenie ryżowych naleśników na ogniu z otrębów ryżowych i suszenie ich przez 3 godziny na słońcu na specjalnych matach ryżowych, aż po ich cięcie, ważenie i pakowanie (w papier z napisem 'made in usa').
Dalej płyniemy w coraz to węższe odnogi, których ponoć nie ma w porze suchej. Są prawie całe zarośnięte wodnymi roślinami (na pewno się je jakoś je) unoszącymi się na powierzchni wody. 20 km nad Cam Tho jest drugi targ wodny, lokalny, na bardiej 'autentyczny', bez zbiorowych łodzi, na któy dociera już niewielu turystów. Kolejny atak zdjęć. A w międzyczasie nasza pani motorniczy częstuje nas owocami, o których istnieniu nie mamy pojęcia - wyglądają jak ziemniaki, a smakują jak skrzyżowanie brzoskwini i ananasa i mają wielką łykowatą pestkę w środku. Zachwytów ciąg dalszy.
Później przystanek i wysiadka na spacej po 'dżungli'. Po drodze pola ryżowe, teraz puste, kaczki wyjadające ślimaki, płachty ryżu z tychże ślimaków odsiewanego, parę domków w tym jeden z dziewczynką maltretującą szczeniaka (no bo z kim ma się w tym gąszczu bawić?), inny z hodowlą węży. 4 klatki z 4 poteżnymi dusicielami (czort wie jakie to gady). Ponoć nie spożywcze, tylko matki potomstwa uwalnianego, gdyż populacja spada. No ciekawe kogo na to stać. Może jakieś dotacje abo co... Na zakończenie mostek z żerdzi i dalsza droga przez zupełny już gąszcza coraz węższego kanału. A potem kanał się rozszerza, trafiamy na żywienie w 'homestay' (niebywale drogi i mało wietnamski) i najedzeni wracamy do Cam Tho przysypiając na naszej łajbie. W sumie ponad 6 godzin pływania. Dostajemy jeszcze do wpisu księgę nie tyle życzeń i zażaleń ile pochwał i błogosławieństw. Marysia wpisuje, że bardzo miła wycieczka, bo można swobodnie porozmawiać ze sprzedawcami... No bardzo zabawne. Nagadałem się po pachy...
Po drodze na dworzec światynia Khmerów, niezupełnie najciekawsza, ale solidnie odnowiona. Dopada nas gadatliwy mnich (proboszcz?!), zdziwiony, że jesteśmy z Ba Lan, bo żaden Polak mu tu nie dociera i zostajemy zaproszenia na zaplecze na herbatkę. Wygłasza wykład o ochronie kultury Khmerów, których terytoria obejmowały tereny aż po Kambodżę, a teraz niestety ich kultura, tradycje i język skazane są na stopniowe wymarcie. Namawiamy go na zrobienie solidnej strony informacyjnej o świątyniach Khmerów i uciekamy na dworzec.
Na dworcu zaś na widok białasów kolejna sensacja. Chyba wielu ich tu nie dociera samopas, tylko w wycieczkach zorganizowanych. Dopada nas grupka ciągnąca do kolejnych busików jadących do Sajgonu (co pół godziny mniej więcej, 80 000 dongów). Ktoś tam mnie maca po rękach, wszyscy wpatrują się w Marysię mówiąca po lokalnemu i powtarzają co to ona powiedziała. Mamy pół godz do odjazdu, więc grzecznie mówimy, że my to jeszcze na kawę. NIe, nie, nie, kawa zrobi się tutaj. W 3 minuty staje przed nami (naprzeciw kasy biletowej) stolik, a na nim 2 kawy mrożone, uzupełnione esencją i mlekiem wg życzeń. Czuję się jak eksponat muzealny. Gdy bus jest gotowy do odjazdu, czyli pełny na tyle, że tylko nas brakuje polrzykiwaniami zapędzają nas do niego i powrót do HCM.
...