Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Myanmar, 2013    Dookoła Mandalay
Zwiń mapę
2013
08
paź

Dookoła Mandalay

 
Birma
Birma, Inn Wa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1069 km
 
Leje strasznie. Przynajmniej takie sprawia wrażenie odgłos kropel walących o dachy i liście drzew. Aga urządza pobudkę godzinę wcześniej, bo jej się zegarki pomieszały. Ale ma to swoje dobre strony, bo jemy śniadanie bez pośpiechu, kontemplując strugi deszczu walące o blaszany dach jadalni, a potem jeszcze mamy czas na edukację - jak się mówi 'proszę, dziękuję' (acz zapomnieliśmy o 'smacznego'), a przede wszystkim, jak się pisze liczby. Pisanie liczb poszło nam bosko, ale ich nazywanie odłożyliśmy na inny czas.
Przyjeżdża nasze taxi - biała toyota (tu wszystkie samochody są białe?!) - ze starszym panem jako kierowcą, który o dziwo mówi po angielsku, tzn. używa tyle słów, żeby powiedzieć nam gdzie jedziemy i kiedy się mamy stawić z powrotem przy samochodzie. Całość 35000 kyatów.
Najpierw warsztaty złotników, którzy poprzez bambusowe bibułki rozbijają kawałki złota na złotą folię (6 godzin tłuczenia 3kg młotkiem), a panie przenoszą potem tą złotą folię na kawałki papieru. Opowiadająca o całym procesie miła pani, by zademonstrować późniejsze przeznaczenie tych papierków, przykleja nam na czołach kropki ze złota, co znacznie podnosi naszą wartość na resztę dnia.
A papierki wykorzystuje się w Mahamuni Pagoda - przykleja się je do wielkiego posągu Buddy Tylko mężczyźni mogą przyklejać, więc Aga czeka w poczekalni dla wyjących pań, a mnie się udaje wedrzeć na przenajświętszą platformę, gdzie ojcowie uczą dzieci jak oblepiać bóstwo złotem. Można tam zobaczyć zdjęcia tego posągu od 1901 r. Faktycznie Budda przytył od tego złota :-) Na zakończenie z wrażenia gubimy się w korytarzach z kramami z najprzeróżniejszymi pamiątkami, najczęściej złotymi oczywiście.
Najwyraźniej czas jest ściśle wyliczony, bo pan sprawnie zabiera nas do buddyjskiego klasztoru w Amarapura, gdzie właśnie odbywa się karmienie mnichów. Dziiiwne tak zaglądać komuś w talerz (a raczej garnek i miskę). Dziiwne też jest wrażenie, gdy się błądzi w tłumie mnichów i mniszek o ogolonych głowach i ubranych w sukmany(?) o różnych kolorach. Pod klasztorem odwiedzamy jeszcze warsztat tkania jedwabiu. Warsztat zupełnie tradycyjny, gdyż krosna są na pewno starsze od mojej świętej pamięci babci albo i jej babci również świętej pamięci (znaczy babci babci a nie babci świętej pamięci). Jako turysty nieużyte odmawiamy zakupów jedwabi za dziesiątki dolarów.
Teraz droga na wzgórze Sagaing. Musimy przekroczyć rzekę i nasz kierowca uiszcza opłatę za przejazd nowym mostem (wracać będziemy starym, zbudowanym jeszcze przez brytoli po drugiej wojnie, z linią kolejową pośrodku). Wrażenia ze wzgórza Sagaging podobne jak z wczorajszego drapania się na Mandalay Hill, tylko widoki inne. Stupy giną w szarości deszczowego poranka, zamiast lśnić w słońcu. A stup dookoła na prawdę dostatek.
Kolejny punkt to Inwa (Awa). I tego to się zupełnie nie spodziewałem. Dojeżdżamy gdzieś. Miły pan kierowca tłumaczy, że 'boat', a potem 'tri temples' i zapłacić 6000K za nas oboje i że obiad 'good restaurant' nawet z jedzeniem birmańskim. Jakkolwiek, cokolwiek, siadamy do łodzi, przekraczamy little river, jakiś pan sadowi nas do... dwukółki zaprzęgniętej w kucyka, która przez niemiłosierne błoto przewozi nas 50m... do restauracji. Sri tempels po drodze nie było, ale jak trzeba jeść to nam dwa razy nie trzeba powtarzać.
Miejsce osobliwe - wyspa usypana z piasku wśród ogólnie panującego błota (w końcu pora deszczowa, no nie?) przekryta szałasem z liści palmowych. Na tym piaszczystym zadaszonym placyku poustawiane stoły z białymi obrusami i kręcą się wśród nich panowie w białych koszulach i granatowych longi. Zachowujemy twarz, siadamy, dostajemy karty...
Jak się okazało w ramach dań birmańskich można było zamówić zupę tajską, curry z kurczaka albo innej wieprzowiny itepe itede. Nazamawialiśmy. To ja tą zupę i kurczaka z ananasem, a Aga szczypce krabowe na jakoś tam. Wolałem kurczaka. Całość była udana, choć najzupełniej nie birmańska, może poza tylko pokrojonymi gałęziami czegoś tam w zupie. No i te soki z arbuza i papai. Najciekawsza była jednak obsługa.
Ale gdzie tu teraz te sri tempels. Nie ruszymy się stąd jak nam tych tempels nie pokażą. Kolejna szybka afera, zainteresowani 4 panowie kolejno podają nas sobie z rąk do rąk, a końcu ostatni pan wydaje z siebie bliżej nieokreślony krótki okrzyk, acz jak się okazuje okrzyk treściwy, gdyż zaraz z tłumu dwukółek jedna podjeżdża po nas i nas zabiera na objażdżkę przez... dawno przez nas nie widziane błota (w końcu pora deszczowa, no nie?). Widzieliśmy rzeczy różne, a nawet bardzo różne (wszystkie otoczone przez zgraję 'buy suvenir, pliz, cheap, one dollar'). Pierwej jakaś świątynia przypominającą styl Khmerów, potem wieża strażnicza z XIX w., jeszcze malutki ale przezajebisty (WOW!!!) klasztor z drzewa tekowego (rzeźbiony, zabezpieczony ropą) otoczony zalanymi polami z 3ma mnichami (klasztor z mnichami a nie pola) i jeszcze na dobicie ruiny klimatycznej ceglanej stupy z dzieciakami, którym w ramach bon-bons wydajemy herbatniki. A dodatkiem do wszystkiego jest okolica po jakiej nas tą bryczką obwieziono. Wzdłuż dróg ciągnęły się tubylcze wioski - tradycyjne domki z trzciny? liści bambusa? stawiane na palach (bo przecież ten sezon deszczowy), czasem na bogato czyli z pięterkiem też z trzciny czy czego tam, wokół zalane częściowo łąki, pola bananowców, rzędy palm...
Egzotyka, która skazana jest na odejście, żyjąca z przewożonych dwukółkami na kilogramy, tony turystów, wciskających wszędzie szkła obiektywów z okrzykami 'ooo, magnifique' itepe. A wśród nich i my. Właściwie trudno sobie nawet wyobrazić, jak można by te dwa światy połączyć, żeby wszyscy coś z tego mieli, a niesamowite miejsca zostały zakonserwowane (bo ruiny skazane są tylko na jeszcze większą ruinę, bo nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek pomyśli o odnowieniu choćby tego niesamowitego tekowego klasztorku...) No, ale dość filozofowania. Wracamy.
Zanim wsiądziemy do łodzi po raz kolejny musimy odmówić kupienia dzwonka, mniejszego dzwonka, jeszcze mniejszego dzwonka, bransoletki, gongu, mniejszego gongu, naszyjnika, słonia z brąz, składanej mini-wagi, czy w końcu 'birmańskiego zippo' czyli ręcznie wykonanej zapalniczki na benzynę... Ale chłopiec, który chce nam to wszystko opchnąć 'very cheap one dollar dziekuje' jest tak uśmiechnięty i tak bystry (serio), że płynąc już promem na drugi brzeg żałujemy, że nic nie kupiliśmy.
W drodze powrotnej jeszcze zachód słońca na najdłuższym tekowym moście w Aramapura. Zgadzało się wszystko z wyjątkiem tego zachodu, bo słońce nadal nie zaszczyciło nas swoimi łaskami. Może trzyma siły na jutro (oby!). Most taki sobie, ot dłuuuga kładka, dużo ciekawsze są rzesze i tłumy, które się po nim błąkają, suche drzewa rosnące w wodzie, łódki z turystami wokół, czy w końcu łowiący ryby z mostu i z wody (ci w formie sterczących z wody głów). I powrót.
Jesteśmy padnięci. Good day. Widzieliśmy pierwsze 4000 stup z miliona, które tu mamy zobaczyć. Na zakończenie z niedowierzaniem odkrywamy, że nie idzie tu kupić zwykłej herbaty do zaparzania, tylko 'mixy 3 in 1' (kawy i herbaty) - z mlekiem w proszku i cukrem w komplecie. Nawet nie tak złe do moczenia herbatników...

PS. Od wczoraj się zastanawiamy czy mężczyźni pod longami noszą majtki... Longi to fajny wynalazek, rura z cienkiego materiału zawinięta i udrapowana wokół pasa, tworząc zgrabną sługą męską spódniczkę. I chętnie przeniosę go na grunt prywatny. No, ale czy oni noszą majtki?!?!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (16)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
monisza
monisza - 2013-10-09 15:42
ja porosze zdjecia tego cudo klasztorku! I dla pocieszenia - u nas tez pada! no tylko blota nie ma...
 
monisza
monisza - 2013-10-09 15:51
w zwiazku z nurtujacym cie pytaniem wygooglowalam :-):
http://sturtevant.com/sturtevant/longyi.html
cytat:
"Normally worn without underwear, so wearer can urinate or defecate modestly, by squatting down..."
 
kvolo
kvolo - 2013-10-09 16:02
Monia, dzięki!! Właśnie dziś kupiłem lungi i zacząłem je nosić. Przynajmniej mnie uświadomiłaś jak... :-) Buziaki.
 
kvolo
kvolo - 2013-10-09 16:05
No i poza tym, po wnikliwej obserwacji udało nam się zlokalizować parę przypadków, kiedy 'wearer' na pewno nosił te majtki (bo mu się odciskały). Bosze, jaki ten świat skomplikowany.
 
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018