Nyaungshwe nas w ogóle nie zachwyciło, a do tego w pewnym momencie się nieoczekiwanie skończyło wyprowadzając nas na pola ryżowe. Wieczorne błąkanie namieszało nam w głowach. Co dalej zrobić? Przynajmniej zebraliśmy wiedzę o dalszych możliwościach, czyli któędy, kiedy, za ile. Podjęliśmy więc sprawną decyzję krótkoterminową, że rano na pewno się stąd ewakuujemy i jedziemy pick-up'em do Taunggyi, żeby stamtąd wziąć taksówkę do Kekku i w ten sposób zaoszczędzić jakieś 20000K. Acz z długoterminową decyzją jakoś nadal zwlekamy.
Czuli dzisiaj rano znowu wakacyjna raodosna pobudka już o 6tej :-| ale przecież nie jesteśmy tu dla przyjemności, nie spać, zwiedzać itede. O dziwo, hotel pożegnał nas smacznym śniadaniem na tarasie z widokiem na okolicę, czyli na garaż straży pożarnej. Ale sok mieli i dżem z ananasa i duuużo tostów, żyć nie umierać. Piersi nasze napełniła kolejna porcja chęci życia, a chore rozumy zachłyśnięte tą porcją zwizualizowały produkt, który zapewni nam dostatnią starość - balkonik dla staruszków-podróżników - turystyczny, składany, z poliwęglanu dla lekkości. Tia...
Szkoda tylko, że dziewczynka na recepcji opanowała angielski w stopniu 'me trekking go lake' i trochę nie wcelowała z nakierowaniem nas na postój pick-upów, ale przecież nie z takimi rzeczami...
Więc my do tego pick-up'a, co to już na nas pełny czekał. Bagaż na dach, a my do środka. Poruszenie, bo nie dość, że białe toto, to jeszcze niegabarytowe, ale metoda na 'uśmiechaj się, ładnie się uśmiechaj' bardzo pomogła we wśliźnięciu się głębiej. Zostały miejsca na środku na takich małych plastikowych krzesełkach. Niestety krzesełka pod nami nie wytrzymały... się rozjechały, wywołując salwę globalnego śmiechu niewiątpliwie pełną zrozumienia. I odtąd już było łatwiej. Aga dostała krzesło drewniane, a ja grzecznie zasiadłem u jej stóp. Tak schowani zastanawiamy się, czy przypadkiemnikt nie skontroluje pick-up'a i nie zapyta o naszą opłatę 'klimatyczną'. Nie zatrzymał, nie zapytał, 10$ od osoby oszczędzone przed military government.
W Tounggyi biuro Golden Island Cottages, które organizuje wycieczki do Kekku, znajduje się 2 minuty od postoju pick-upów, lecz nam przejście zajęło ponad 10, bo gdy tylko się oddaliliśmy od postoju, to ktoś kierował nas z przekonaniem z powrotem, że niby Inle Lake to tam. Nie. My stamtąd uciekamy!
Samo załatwienie wycieczki do Kekku zajęło moment (mimo, że poziom angielskiego dziewczęcia, które nas obsługiwało był na poziomie 'Kekku go'). Uiszcza się opłatę za wstęp (3$ od osoby) i za przewodnika (5$). Jeszcze tylko taksówkę znaleźć, a to trwało chwilę, bo potrzebny jest 'lepszy' samochód, bo droga trochę wyboista. OK. Przydzielono nam przewodnika z ludu Pa-O - ubrany w czarny strój, w białej koszuli i w turbanie w postaci... zawiniętego na czole zółto-niebieskiego ręcznika. OK. Przewodnik bardzo miły, uśmiechnięty i usłużny, ale nie w sposób uniżony, lecz raczej starający się pomóc najlepiej, jak się da, opowiedzieć, wyjaśnić, zorganizować i do tego mówi po angielsku w stopniu umożliwiającym obustronną komunikację ze zrozumieniem. OK!
Więc czekając na taksówkę zaczynamy wyłuskiwać nasze skomplikowane potrzeby. A potrzeby wynikły z makiawellicznych knowań dwóch chorych umysłów, jakby tu najtaniej, najoptymalniej i najszybciej, docentura z logistyki, TNT w akcji. Przeto wspomożeni snem wygenerowaliśmy w końcu plan długoterminowy i uradziliśmy, że jedziemy do Sittwe przez... Yangon nocnym autobusem, a stamtąd samolotem. Kombinacja taka nie wydłuża czasu podróży zanadto, a zaoszczędzała po 60$ na łeba i układa nam atrakcje w ten sposób, że na plaży zostajemy na koniec w zależności od sprawności zwiedzania. Genialne.
Wyłuskiwane potrzeby polegają więc na odwiedzeniu przed Kekku: 1) kantoru, 2) sprzedawcy biletów na autobus, 3) agenta linii lotniczych, a po Kekku odwiezienia nas na autobus. Przewodnik na to 'yes, yes, of course' i, że mamy czas i, że jeszcze muzeum odwiedzimy. Jesu. Taksówkarz na tak rozległy plan mówi 35000K, czyli mniej niż się spodziewaliśmy.
Punkty 1-3 udaje się zrealizować o dziwo bez problemu, jedynie z pewną obsuwą czasową, bo pani w biurze lotniczym straciła connection. Niemniej, o ile w jednym biurze zaoferowano nam bilaty na lot popołudniowy za 135$, to w innym, do którego się musieliśmy wrócić - za 99$ na lot południowy (KBZ AIR). Głupi ma szczęście, a rąbnięty, jeszcze więcej szczęścia, więc staramy się nie dostać szczękościsku z nadmiaru tego szczęścia.
W końcu jedziemy do Kekku. Przewodnik rozpoczyna perorę, że tu sejmik, a tu poczta, a tu plac na którym w listopadzie jest święto papierowych balonów świetlnych (a wtedy w mieście jest szał i ceny rosną nawet 3-krotnie) i dla poparcie pokazuje nagranie na Galaxy S z puszczania balona itede itepe. Dużo ciekawostek, ale dla mnie za dużo, poza tym jazda samoachodem działa na mnie w jedyny sposób, który Aga profilaktycznie od razu wyjaśnia panu - ja zaraz zasnę, co niezwłocznie czynię. Budzą mnie w Kekku.
Kompleks stup w Kekku, stojący na historycznej granicy ziem ludów Shan i Pa-O, to miejsce, którego nie można ominąć jadąc przez Birmę. Nam udało się trafić tam przy pięknej słonecznej pogodzie, błękitnym niebie, lekkim wiaterku i w zasadzie samotnie. Widok jest oszamiałający - prawie dwa i pół tysiąca stup w jednym miejscu na tle błękitu z podzwaniającymi parasolami stupy wieńczącymi. Zdjęcia nie oddadzą. Tak się tam błąkaliśmy, Aga wyszukiwała pająki (ona ma chyba arachnoFILIĘ), a pan opowiadał naprawdę ciekawe rzeczy. Na przykład o dwóch rodzajach stup (zedi i shwendon?) i ich parasoli (klasyczny i birmański), o kształcie stupy, że pochodzi od złożonego liścia budda tree (tajemnica boskiego cyca rozwiązana), o symbolice stroju Pa-O (od legendarnego mędrca-lekarza i dziewczyny-smoczycy), czy pochodzeniu nazwy (od słuczenia i obierania jajka smoczycy, z którego potomstwo nie chciało wykluć się samo), czy, że przedrostki imion ludu Pa-O oznaczają 'królów' i 'piękne dziewczyny', że istnieje język Pa-O i on ma sześć intonacji, więc po birmańsku to tylko 'ga ga ga', a po paocku(?) to 'ga ga ga ga ga ga'. Acha.
Obiad przy stupach (smaczne shane noodles z sosem z chili i cytryny), powrót do miasta przez piękny krajobraz, który tym razem dane mi zobaczyć, krajobraz z górami w tle i mnóstwem plantacji, w tym plantacji sezamu. W końcu zobaczyłem sezam! Taki rzepak z daleka. Pan kontynuuje perorę, że jego wioska to tu, że on też po tajsku trochę, że my potrafimy jeść pałeczkami, ale dla nich to problem jeść nożem i widelcem i co to się wstydu przy pizzy można najeść i w ogóle. A na zakończenie ciągnie nas przez rynek do muzeum Pa-O w jakimś zaułku, na którego widok Aga mówi, że teraz nas zamorduję. W muzeum znajduję banknoty 75K z wizerunkiem ojca Lady, które wycofano w 1988r. 25K też mieli. Niestety nie pozwalają mi jednego zwinąć. Heh. Żegnamy przewodnika, bardzo go chwaląc. No to na autobus.
Wyjazd niby o 18, ale kazano nam stawić się w biurze o 16. Nauczeni nie zadawać niepotrzebnych pytań po prostu się stawiliśmy, zaopatrując się po drodze w chleb tostowy i łapiąc jakąś kawę czy herbatę tak na wszelki wypadek. Stawienie miało na celu... zgarnięcie nas (i pozostałych pasażerów) taksówką bagażową na rzeczywisty dworzec, który znajduje się na tzw. junction czyli w Shwe..., gdzie dopiero zapakują nas do autobusu. A więc z Nyaungswe jechalibyśmy dokładnie tym smamym połączeniem, tylko za wyższą cenę.
Jazda taksówką jest też przygodą. Oczywiście jako celebryci i jedyni turyści w okolicy od razu wzbudzamy zainteresowanie. Bariera językowa nie stanowi problemu. Oni do nas po birmańsku, my do nich po polsku, wszyscy sie cieszą. Najwyżej trzeba mówić powoli. Do tego wspólne zdjęcia - pełna integracja. Taksówka wyjeżdża z Tanggui i teraz widzimy krajobraz, którego, upchani na podłodze, nie zauważyliśmy wjeżdżając do miasta. Droga wije się niemiłosiernie po stoku wąwozu. Niemiłosierność wicia daje się we znaki dziewczynce siedzącej obok Agi, zapełniającej kolejne woreczki niedawnym obiadem i wyrzucającej je 'za okno'. My postanowiliśmy się skupić na urokach wąwozu - skaliste ściany, lasista dolina, zachodzące słońce. Drogą warto się przejechać.
Chore umysły po raz kolejny zerwały się z uwięzi i wyprodukowały wizję nowego zawodu - dizajnera inter-kulturowego, a to z powodu naszego kolejnego niszowego produktu czyli nastrojowego baldachimu do sypialni, będącego połączeniem buddyzmu, Merry Christmas i profilaktyki przeciwmalarycznej, tzn. parasol ze stupy z połączoną moskitierą obrębioną migającymi ledami. Ykhm...
Na dworcu kolejna niespodzianka (oczywiście oprócz bycia celebrytami, którym przenosi się bagaże, przynosi krzesła do poczekania, tłumaczenia co i jak...). Więc niespodzianka polega na tym, że wzięta przez nas opcja o połowę tańsza (czyli nie Business VIP Luxury bus) okazuje się być wielkim czerwonym First Class busem. Dla nas bomba, więcej nam nie trzeba. Raczej wręcz mniej nam trzeba, bo przesadzili z klimatyzacją, ale trzeba się przystosować. Na szczęście na każdym siedzeniu oprócz poduszeczki leży poskładany duży czerwony koc, który ratuje od zamarznięcia.
Od niebywale zgrabnej hostessy dostajemy jeszcze po ręczniczku, szczoteczce do zębów, wodzie i woreczku na... no na 'w razie, gdyby obiad...'. Już niedługo okazuje się, że woreczki na 'w razie gdyby' są bardzo przydatne, bo droga jest jeszcze bardziej wijąca, a dokładniej... po takich cholernych serpentynach to ja jeszcze nie jechałem i właściwie zacząłem się zastanawiać nad opcją 'w razie gdyby'. A że kierowca wykręcił po nich taką wielką maszyną, to już 'szatoba'.
Noc. Przystanek na jedzenie w zagłębiu jedzeniowym dla busów w Aungbang, a potem w większości śpimy, tzn. kiedy zamilkła już rozrywka z telewizora. Już bez serpentyn.