Dzień drogi. Znaczy tani, ale jeżdżony. Mamy do 12tej opuścić park, więc przez cztery godziny błąkamy się jeszcze po nim i to wtedy znajdujemy wygrzewające się w Rietfontein kicie - lwa z dwoma lwicami. No leżą ci takie niewinne 15 m przed maską samochodu, aż się chce podejść pogłaskać. W Etoshy nie wolno jednak opuszczać samochodów, a nawet otwierać za bardzo okien poza kempingami i ogrodzonymi miejscami piknikowymi. Przez dwie doby zwierząt widzieliśmy już tyle, że spokojnie możemy już sobie pojechać nasyceni dzikością natury.
Jedziemy w kierunku Windhoek już. Od bram parku asfalt, jazda spokojna, droga upierdliwie prosta po horyzont. Mijamy tabuny samochodów turystycznych jadących tam skąd my już wracamy.
Po drodze tylko przystanek w Otjiwarongo (jakie oni mają tutaj nazwy! i większość na O, bo wywodzą się z języka Herrero), gdzie uzupełniamy pokarmy i napitki i... odwiedzamy farmę krokodyli. Nie ogląda się samej farmy, ale taką część pokazową, gdzie wylegają osobniki stare, rozpłodowe i młode, najlepsze na skórę (grzbiecik na pasy, brzuszek na torebki i buciki). Stare są paskudne, rozlane i się nie ruszają. Młodsze, jakoś bardziej ruchliwe. Sympatyczny czarny przewodnik, któremu krokodyl poturbował tatusia, wyjaśnia tajniki hodowli. Okazuje się, że taki gad nie je nic w porze suchej, a normalnie karmiony jest raz w tygodniu, a potem traaawi to, co połknął, a nie pogryzł.
Nie mogliśmy stamtąd wyjechać bez spróbowania krokodylego mięsa. Tzn. ponownego spróbowania, bo pierwszą próbę podjęliśmy w Birmie - suszone krokodyle chipsy, które natychmiast musieliśmy przepić colą, bo byłoby źle. Tu fundujemy sobie hamburgera z krokodyla (na wszelki wypadek jednego na spółę). O dziwo, znośne, ze wskazaniem na smaczne. Białe mięso o smaku i fakturze gdzieś pomiędzy rybą i kurczakiem. No w końcu gady lokują się gdzieś między rybami i ptakami, więc wszystko się nam zgadza.
Do Parku Waterberg docieramy przed samym zachodem słońca. Wbrew temu, czym straszyły nas dwa przewodniki i jedna mapa, droga tutaj jest w porządku (ostatnie 17km piaszczyste, ale równe i bez ceregieli się jedzie, a na sam koniec w parku - droga brukowana). Dostajemy miejsce na kempingu (mimo obaw, że nie zarezerwowaliśmy byli ich sobie przez stronę NWR) i tylko cena nas powala - za dwa dni za nocleg na kempingu i opłatę parkową zainkasowano nam 980N$! Jednak zdecydowanie opłaca się spać poza parkami, jeśli tylko można i nie musi się wjeżdżać do parku. My chcemy sobie zrobić tu jednak przerwę przed powrotem do Windhoek i po całym tym błąkaniu się po Namibii. W końcu zrobiliśmy już prawie 5 tys. km.
Kemping fajny, ostrzegają tylko srodze przed 'baboons' czyli pawaniami, co to są sprytne i kradną żarcie jak mogą. Miejsca z grillem, wodą i prądem. Wybieramy sobie takie z widokiem na świecącą czerwienią zachodzącego słońca ścianę płaskowyżu, na który jutro mamy się wspiąć, ale za moment i tak już nic nie widać, więc jeszcze tylko ugrillujemy sobie na kolację mięska zakupione w Otjiwarongo i doprawione tym, czym możemy (czyli z cebulą i w piwie) oraz upieczemy w żarze bataty na deser i relaks.
No trochę jogistyczny relaks, bo odkrywamy, że wyjątkowo krzywo zaparkowaliśmy i, gdy leżymy w naszym wspaniałej willi na dachu mamy dużo za wysoko nogi. Aby krew nie wylała się nam uszami albo nie wybuchły nam oczy śpimy odwrotnie, z nadzieją, że drabinka podeprze wystarczająco nasze odchudzone podróżą ciężary.
373km (5274km)