Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Patagonia, 2016    Koniec świata...
Zwiń mapę
2016
07
lut

Koniec świata...

 
Argentyna
Argentyna, Ushuaia
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2379 km
 
...oraz Bridges Island.

Za mało śpimy, za mało czasu na popisywanie się pisaniem, więc chwilowo sorry. Ale może w końcu się jakoś poprawi.
Ogólnie żyjemy. Dotarliśmy na Fin del Mundo czyli do Ushuaia na Ziemi Ognistej, a nawet opłynęliśmy tutejsze wyspy kanałowe w towarzystwie pingwinów, kormoranów i lwów morskich.
Może wkrótce więcej. Ale odjazd...

No to 'więcej':

O 4:55 przyjeżdża pod hotel Felix z żoną w sukni wieczorowej, bo była na kolacji (do 5tej rano?). Pakujemy się do środka i... dostajemy papierową torbę z pieniędzmi do przeliczenia. Siedzimy na tylknim siedzeniu po ciemku (żeby przypadkiem ktoś z zewnątrz nie zauważył!) i liczymy argentyńskie tysiące, gaworząc towarzysko przy okazji. Wszystko się zgadza - wydajemy tysiące dolarów i uszczęśliwiając tym obie strony. Pod lotniskiem Aeroporte (loty krajowe) żegnamy się czule prawie jak rodzina (obcałowując się po europejsku trzykrotnie, mimo, że w Argentynie tylko un beso). Oczywiście mamy dzwonić do Felixa, gdy będziemy wracać, to nas odbierze :-)
Na Ziemię Ognistą jest naprawdę kawał drogi - ponad 3300mil co oznacza 3,5 godziny lotu. Po drodze marne widoki, bo chmury, i dopiero gdy zbliżamy się do celu zacyna być widać pofałdowany teren i kanał Beagle'a. Dana siedziała z drugiej strony samolotu i mogła zobaczyć góóóóry. Lotnisko Ushuaia (w stylu lekko góralskim) położone jest na półwyspie i w efekcie ląduje się w dość spektakularny sposób znad wody - widzisz wodę, wodę, wodę coraz bliżej... i nagle kołą dotykają pasa. Heh. Bagaże doleciały w całości, ogarniamy jakoś ekstazę dotarcia do celu i taksówka dowozi nas ostatecznie do hostelu, przy okazji przewożąc przez całe centrum (115$).
Hostel Antarctica polecamy (nocleg w dorm 300$). Wchodzi się od razu do wielkiej sali z antresolą nad recepcją, na której to znajduje się kuchnia. Pokoje są z tyłu. Recepcjonista Gustavo zgodnie z własnym gustem poleca nam atrakcje, które zaliczymy w kolejne dni i które to okazują się strzałami w dziesiątkę, ale o tym później.
Trafia nam się pokój z dwoma bardzo uprzejmymii australijskimi osiłkami (co to wchodzą na okoliczne szczyty w połowę czasu przeznaczonego na ten cel przez wszystkie znaki na niebie i ziemi, a przynajmniej w recepcji hostelu). Łóżka piętrowe, pachnie świeżym sprzątaniem. I tylko żałuję, że jednak nie wziąłem ze sobą kłódki do lockera (a tak się zastanawiałem). Sprawnie wychodzimy zobaczyć, gdzieżeśmy to właściwie dotarli. Kupiwszy jeszcze bilety na polecony przez Gustavo wieczorny rejs po kanale Beagle'a.
Ushuaia nie jest ładne. Choć bardo chciałem, żeby było i cały czas się do niego starałem przekonać. Niestety, jest to miejsce raczej nastawione na przeżycie niż wystawne życie. Gdzieś z tyłu głowy spodziewałem się jakiegoś kolorowego miasteczka z kolorowymi drewnianymi domkami ukrytego w fiordach i lasach, taki skandynawski styl. A to nie tak. Niskie budynki, każdy inny, raczej klockowate i powciskane między siebie. Droga popękana, wolne przestrzenie zaniedbane. Szaro (co wynika bardziej z pogody niż nieużywania farb).
Całe miasto położone jest na brzegu schodzącym ku morzu. Z oczywistych względów zamiast plaży jest tu port, bo raczej bikini się tu nie przydaje. W części centralnej miasteczko podzielone jest na kwartały - jedne ulice równoległe do morza są równe, a te prostopadłe ostro schodzą w dół. Główna ulica to San Martin, gdzie ulokowane są wszystkie przybytki służące wyciskaniu pięniędzy z turystów, kasyno w to wliczając. I kościół.
Okazuje się, że wszystko (albo większość) jest zamknięte (albo powinno być), bo... są właśnie wolne dni Karnawału(!!!) (dwa przed środą popielcową). Oczywiście wszystko prócz miejsc, w których można wyciągać kasę z turystów. O dziwo nie należą do nich biura sprzedające bilety na autobusy dalekobieżne, które chcielibyśmy kupić jak najszybciej, bo wszędzie się trąbi, że w szczycie sezonu z nimi krucho, a właśnie mamy schyłek szczytu. Biura pozamykane, choć na jednym pisze, że może później.
Błąkamy się po ulicach, do portu itp. Ja wysiadłem, bo chyba już mi zabrakło godzin snu. Mimo, że uprzejmie nogi niosły mnie w ślad za dziewczynami, jakoś rzeczywistość za bardzo mnie nie dotyczyła. Na szczęście znaleźliśmy kawiarnię i okazało się, że jednak mają tu markowy produkt z ekspresu, a nie tylko typową lurę z mleka z kroplą kawyrozpuszczalnej. Trochę więcej widzę na oczy. I postanawiamy uderzyć do biura co to robiło nadzieję.
Ma być otwarte o 17:30. Dochodzimy ok. 17:15 i już czeka tu parę osób. No skoro tak, to zostajemy. Dochodzę kolejne osoby, w tym polskie małżeństwo z Kanady. I jeszcze trochę... Cały tłumek zgodnie przytupuje i z nadzieją spogląda na każdy przejeżdżający samochód czy przypadkiem to nie do nas...
Postanowiliśmy nie odpuszczać, skoro byliśmy drudzy. I dobrze. Już z półgodzinnym opóźnieniem pickupem przybyła pani, która na widok kłębiącego się tłumiku dostała takiego ataku szczęścia, że aż trzesnęła drzwiami. Nic to, nie straszne nam wapory. Upór został nagrodzony, bo okazało się, że są ostatnie 3 bilety do Puerto Natales, i to na czwartek zamiast planowanej środy. Sprzedaż trwa tak długo, że gdy okazało się, że Pan zabiera się za wypisywanie kolejnej serii biletó dla każdego z osobna, oddelegowaliśmy Danę do zatrzymania łódki w porcie - może i wyjść za mąż za marynarza, byleby nie popłynęli bez nas :-)
Uff... Z opoźnieniem, ale szczęśliwie docieramy do portu, trochę uspokojeni ustaleniem naszych dalszych losów.
Wieczorną wycieczką na Bridges Island z firmy Patagonia polecamy (850$). Towarzyszy nam odjechany przewodnik z dużą wiedzą, celnymi ripostami i szalonymi oczami. I jeszcze kubkiem mate, którym nas czasem częstuje (uwaga! nie mówi się dziękuję, tylko zwraca, bo dziękuję znaczy, że się już nie chce). Popłynęliśmy na skrajne wyspy z latanią morską i kolonią lwów morskich i kormoranami, wysłuchując po drodze opowieści o kanale, początkach kolonizacji Ziemi Ognistej (lud Yamana, który żył na łódkach i chodził nago, bo ponoć im tak cieplej niż w mokrym ubraniu... no ciekawe... w takich temperaturach i przy takim wietrze...), głębokości kanału i zatopionym statku i jeszcze o wycieczkach na Antarktydę, bo Ushuaia jest najbliżej położonym miejscem i dlatego to stąd odchodzą rejsy (jeden statek dziennie, 40000 osób rocznie, 7000USD za osobę, tanio nie ma). Całość wieńczy trekking po jednej z wysp z zachodem słońca (ykhm... teoretycznym, bo żadne tem róże i czerwienie, tylko czysta biel) i powrót o zmroku, gdy Ushuaia już się świeci. Z morza wygląda jak Zakopane z Gubałówki, tyle, że nad morzem.
Wróciliśmy i padliśmy.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (16)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
agat
agat - 2016-02-09 22:03
a jachtu Polonus (po przejściach) gdzieś w porcie nie spotkaliście?
 
Michau
Michau - 2016-02-10 11:12
Proszę jednak spać więcej, BFK :-) No jedzcie dużo jedzenia :-D
 
kvolo
kvolo - 2016-02-10 13:11
Agat, Polonusa nie (czy to aby na pewno nie jest wódka przypadkiem?!), za to widzieliśmy dwa piękne klasyczne jachty w porcie. Do zwiedzania. Dana na pewno powiedziałaby coś więcej ;-)
Spać? Zaczynamy więcej spać i jeść. Chyba sytuacja się stabilizuje. Tak się stabilizuje, że nawet jakiś pełny wpis powstał z kolejnego dnia :-)
Pozdrawiamy wszystkich z końca świata!
 
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018