...poszliśmy.
Po raz kolejny wycieczka polecona przez Gustavo zaraz po naszym przyjeździe okazała się dobrym wyborem i tym razem pogoda była bardziej przychylna. Rano dla spokoju ducha stoczyliśmy jeszcze walkę z systemem, niestety bez sukcesu. I upewniwszy się, że jednak tym razem prognoza nie kłamie za bardzo (ponoć koło południa miało się jeszcze poprawić i nie padać) przed południem udaliśmy się na wycieczkę na lodowiec Glacier Vinciguerra przy jeziorze Laguna de los Tempanos. W miejsce Robina (który postanowił jednak pojechać dalej) dołącza do nas holenderka Suzie, która zrobiła sobie przerwę w stażu medycznym i jakoś 7 miesięcy jest (albo ma być) w podróży.
Na szlak jedzie się taksówką - 130$ z naszego hostelu pod zamkniętą bramę zakaz wstępu w Turbera de Andorra. Taksówkarz odjeżdża odmówiwszy powrotu po nas. 'Zadzwońcie sobie, ludzie tak robią' (ciekawe jak, skoro nie ma zasięgu). Szlak - hmm... tajemnica polega na skręceniu w lewo w odpowiednim momencie, potem jest już świetnie oznakowany.
Najpierw biegnie przepiękną doliną Turbera de Andorra z wijącym się potokiem górskim -żółte łąki zarosnięte polskim jaskrem polnym, wyschnięte pnie drzew przez wyczyny bobrów, gdzie niegdzie grzęzawiska, a potem pnie się błotnistą ścieżką przez wilgotny las do góry. W końcu las zmienia się w karłowate drzewka, a potem zniknie i pojawi się górskie turkusowe jezioro na skalnej półce z lodowcem Glacier Vinciguerra po drugiej stronie. Mimo, że kropi to oczywiście nie odpuszczamy i leziemy pod sam lodowiec, żeby wejść do lodowej kawerny. Błekitny lód, z którego woda kapie nam na głowę. Woda arktyczna lodowcowa prehistoryczna oczywiście. Jeszcze bitwa na śnieżki i lepienie 10cm bałwana. Obeszliśmy całe jezioro dookoła i wracamy. No i zostaliśmy zbesztani, że przemy do przodu jak konie bez jedzenia, picia i zatrzymywania się, więc nas górskim strumieniem zatrzymaliśmy się na popas w cudnych okolicznościach przyrody, żeby zobaczyć plamę słońca na przeciwległych szczytach. ;-)
Do hostelu wróciliśmy na stopa (po uprzednim przejściu paru kilometrów ulicą byciu obszczekanym przez wszystkie psy).
Po powrocie wpadamy w kolejny amok zwalczenia systemu campingów w Torres del Peine. Ci nie odpowiadają, tam płatność kartą się nie udaje i po raz kolejny blokują się w systemie rzeczy, które chcemy zamówić. Zgrozza. W międzyczasie Dana zrobiła zaopatrzenie na kolację i poszła posypać się popiołem na końcu świata.
Na zakończenie udało nam się zrobić pyszną (i tanią) kolację w schronisku (po raz pierwszy gotowałem kolację w schronisku!), podbiliśmy ją piwem Cape Horn i poszliśmy się spakować na jutrzejszą podróż. Ziemio Ognista, miło było, ale na nas już czas.