Rano od razu lepiej, gdy trochę mijają efekty niewyspania i długiej podróży. Kąpiel, przeorganizowanie bagażu, wstępny plan na dzień itede. Niemniej dziwne wrażenie na temat hostelu nie mija, a wręcz się umacnia, gdy schodzimy na śniadanie. Wszystkie talerze rozłożone na stołach. Każdemu przysługuje jedna bułeczka leżąca na talerzu i zawinięta w serwetkę. Cisza. Wszyscy żują bezgłośnie pod okiem Pani Hermenegildy (albo innej Helgi) dzierżącej pilota od telewizora. Na ścianie kolejny zestaw kartek z listą zakazów i nakazów.
To my też bezgłośnie. Nie daj Boże się zaśmiać. Jednogłośnie stwierdzamy, że na 'po powrocie z parku' zmieniamy hostel. W naszej decyzji utwierdzamy się jeszcze bardziej, gdy po śniadaniu, gdy zanieśliśmy nasze naczynia do kuchni i pozmywaliśmy po sobie, Pani Groźna ciągnie Agę do kuchni i każe wycierać naczynia z suszarki, bo to 'niezwykle ważne'. No way. Don't go there! Za karę nie damy im zarobić i nasze pranie wynosimy do pralni za rogiem (obok hostelu Singing Lamb, gdzie niestety nie mają miejsc dla nas...).
Teraz czeka nas na mieście dużo załatwień, które póki co powodują u mnie ciągły stan poddenerwowania. A konkretnie trzeba opłacić rezerwacje campingów w Parku de Las Torres, które niby wysłaliśmy, ale za cholerę nie dało się ich opłacić przez sieć. Jak się łatwo domyślić, jest to towar deficytowy i robienie tego na 3 dni przed wyjściem jest trochę ryzykowne. W Ushuaia próbowaliśmy 4 różnymi kartami i klops... Jedynie udało nam się zablokować miejsca i namioty, żeby nie były widoczne na ich stronie. Więc niby te miejsca mamy, ale nie mamy itd. Ludzie spotkani w parku zeznawali, że schrniska rezerwowali w grudniu zeszłego roku (3 miesiące temu).
W parku działają dwie firmy (a właściwie 3) - Vertice (Bulnes 100) i Fantastico Sur (Esmeralda 661) (trzeci to państwowy CONAF). Vertices ma obiekty na zachodzie parku, Fantastico Sur - na wschodzie, CONAF - campingi wszędzie (ale te akurat nas nie interesują). Obie firmy mają strony internetowe i można na nich wyszukiwać zajętość miejsc w poszczególnych miejscach w poszczególnych terminach, ale nam oczywiście nie wyszło.
Czyli teraz musimy część noclegów potwierdzić i opłacić w jednym biurze, część w innym, ale oczywiście nie ma sensu brać jednych, jeśli drugich nie dostaniemy... Niemniej Uff... Są! Udało się! Mamy i miejsca na campingu, i namioty tam gdzie i kiedy chcieliśmy. I nawet oprowiantowanie, tam gdzie można. CUD!
Od razu ulżyło mi znacząco. I nieważne, że trafiliśmy z załatwieniami w Fantastico Sur na Gabrielę, którą o mało nie wykończyliśmy wcześniej naszymi mailami, i która była adekwatnie uprzejma (chyba mają tu po prostu za dużo turystów, którzy i tak do nich wrócą). Dla odmiany w Vertices, które w ogóle nie raczyło odpowiadać na maile trafiliśmy na bardzo miłą obsługę.
Ale to nie koniec. Jeszcze maty, dziewczyny chcą kijki, ja nie mam górskiego śpiwora (ten, który wziąłem może służyć raczej za prześcieradło do górskiego śpiwora). I jeszcze jedzenie! bo na jeden dzień nie mamy oprowiantowania w parku, co oczywiście budzi przerażenie u mojego wewnętrznego żarłoka. Czyli bieganie, wymyślanie najlepszej wersji, jeszcze sklepy sportowe, jeszcze wymiana pieniędzy. Na wszelki wypadek usiedliśmy na kawie (zaje..kawie) w naleśnikarni na Bulnes. Naleśniki też przednie.
Ochłonięci i trochę bardziej ogarnięci poszliśmy na pogadankę o Parku do Base Camp (codziennie ok 15, za darmo, przy okazji wypożyczalnia sprzętu), który jest ścianę w ścianę obok hostelu Erratic Rock (bynajmniej nie erotic) przy placu O'Higgins. Przy okazji na pogadance potwierdziliśmy to co już wiemy o parku, a później pożyczyliśmy kijki i maty (dostawszy niebotyczne zniżki).
W hostelu od razu się zakochaliśmy (rudy kocur był już wisienką na tej całej kopie dobrej energii; po doświadczeniach u Helgi poczuliśmy się tu jak w niebie i od razu zakochaliśmy się w tym miejscu i od razu zarezerwowaliśmy nocleg na powrót z parku i załatwiliśmy schowek na rzeczy, żeby nie brać wszystkiego z nami. Base Camp i Erratic Rock polecamy gorąco i serdecznie!
Gdy już poczuliśmy się tacy zorganizowani poszliśmy w końcu zwiedzać miasto, w którym się znaleźliśmy. Przyznaję, że na początku nie zwróciłem na nie uwagi - ot zestaw kwadratowych kwartałów z ulicą główną i jakimś placem, ale z czasem zacząłem je odkrywać. Największym odkryciem było zorientowanie się, że Puerto Natales leży na szczycie cypla i jest zewsząd oblane wodą, a na drugim jej brzegu stoją majestatyczne góry. Jest tutaj po prostu pięknie dookoła. Mimo, że na ulicach mija się tylko turystów jadących do albo wracających z Parku Torres del Peine, tak jak i my.
Obszedłwszy co się dało między deszczem a słońcem i na pewno w szalonym wietrze lądujemy w jakimś małym miejscu, gdzie pisało, że zupa domowa. Okazało się, że oprócz solidnej pomidorówki, są tu jeszcze domowe wielkie empanady z kurczakiem i jeszcze... toooorty... z dulce de leche i drugi z jagodami calafate. Nie można się oprzeć. Nie da rady :-) Ale nam się należy. Należy się nam przed stresującą czynnością, przy której spędzamy dużą część wieczoru, czyli segregowaniu rzeczy do wzięcia, pakowaniu ich w worki i zabezpieczaniu majątku, który ma zostać w Erratic Rock.