Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Patagonia, 2016    Dzień 5: Lodowiec Grey i powrót do cywilizacji
Zwiń mapę
2016
17
lut

Dzień 5: Lodowiec Grey i powrót do cywilizacji

 
Chile
Chile, Puerto Natales
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3064 km
 
W Schronisku Vertice organizacja konsumpcji jest inna - tu nie ma się swojego przygotowanego miejsca, do którego urocze dziewczyny przynoszą wikt, tylko trzeba sobie wikt wystać w dość niesprawnej kolejce i z tacą ustrzelić sobie jakieś miejsce na sali. Oczywiście nie jest to żadnym problemem, tylko przecież zdążyliśmy już przywyknąć do luksusów ;-) Dla odmiany jajecznica. Lunch boxy dostajemy w papierowych torbach z napisem 'we recycle'. Idea przednia, ale nie będzie pamiątki takiej jak po lunch boxach w Fantastico Sur.
Szaro. Ruszamy na szlak najpierw doliną zaczynającą się przy schronisku. Doliną uroczą, acz nisko wiszące chmury zakrywają pobliskie szczyty. Wokół resztki spalonego lasu. Były tu trzy wielkie pożary i ich ślady widać do dzisiaj. Ostatni ponoć w 2004 albo 2011 r. wywołany przez inteligentych turystów z Izraela, którzy postanowili uwędzić tuńczyka w puszce, podpalili olej i dmuchnął wiatr. Tu jest tak sucho, że ogień rozszedł się tak szybko, że z trudem zwiali. Ponoć. Bo ostatecznie nikogo konkretnego nie wskazano.
Dochodzimy do Lago de los Patos - tajemnicza ciemna woda. Doganiamy szczupłą istotę pochodzenia chińskiego, której to płci ustalanie zajmuje nam dłuższy czas - bez efektu ostatecznego (a zapytać głupio...) i robimy sobie wzajemnie zdjęcia.
Po niedługim czasie dochodzimy do jeziora Grey. Z pierwszego punktu widokowego dostrzegamy, że na jeziorze pływa parę kawałków lodowca o niebywale zimno błękitnym kolorze. Pierwsza część zachwytów za nami. Gdy wywspinamy się na oficjalny (pierwszy) mirador, z którego widać oba ramiona lodowca Grey - pełny szał. Wooow... looodooowieeec... I tym bardziej dostajemy sił na pokonanie wspinaczki przez resztę stromego i skalistego odcinka prowadzącego do Refugio Grey i kawałeczek dalej przez pole namiotowe do docelowego punktu widkowego. Tu lunchyk. Przy okazji przypomina nam się opowieść Mags o towarzyszcze podróży, która doszła do schroniska, ale 10 minut na dojście do punktu widokowego już nie poświęciła. Biedna istota... ;-)
Na skalistym cyplu, z którego oglądamy dostojne wschodnie ramię lodowca Grey jemy lunch i marzniemy. Na jeziorze o wodach przypominających mydliny (woda z lodowca niesie dużo osadów) u stóp naszych kołysze się mnóstwo kawałków, które z lodowca odpadły, a wiatr przygnał do naszej zatoczki. Usiłujemy napatrzeć się na te tzw. cudne okoliczności przyrody ile wlezie i jeszcze na zapas. Ja idę się jeszcze powspinać na skalisty czubek cypla, żeby być jak najbliżej najbliżej (100? 200? metrów), gdzie po chwili dołącza Danka, a Aga w ciszy kontempluje sobie widoki z dalsza.
Wracamy tą samą trasą (w sumie chyba 7-8 godzin z dłuzszym postojem przy lodowcu, ale i tak 23km dało nam się we znaki. Wracamy stosownie wcześnie, by zdążyć napić się czegoś ciepłego przed wyjazdem (tzn. odpłynięciem katamaranu do Pudeto). I gdy tak się rozkładamy na stoliku z bambetlami herbacianymi zauważamy, że na stoliku obok rozkładają się nasi portugalczycy... Świat jest ciasny. Zwłaszcza świat na szlaku turystycznym. Przesiedzieli dzień na campingu Italiano (podstawowy), żeby doczekać na drugi dzień doczekać się otwarcia (w końcu!) połowy doliny Francuskiej. I zobaczyć to, czego myśmy nie mogli. No cóż. Tak to jest jak się ma czas wyliczony albo czas swobodny. Niemniej pośmialiśmy się znów, wymienili opowieściami i po raz kolejny pożegnali, gdyż oni mają w planach odwiedzić camping jeszcze powyżej czoła lodowca (ponoć stamtąd to prawie można Greya dotknąć).
Powrót zaczyna się od przeprawy katamaranem z kei pod samym schroniskiem Peine Grande. Dobrze, że za wczasu ułożyliśmy z Agą nasze plecaki w kolejce, więc weszliśmy jak tylko katamaran przypłynął i nie czekaliśmy w olbrzymiej kolejce. Base Camp radził stać w środku kolejki, bo wtedy plecaki nie lądują na samym spodzie wielkiego stosu plecaków, jaki się usypuje na przodzie sali dla podróżnych w katamaranie. Solidnym stosie...
Przeprawa katamaranem z Peine Grande do Pudeto jest cudna. Radzimy jednak siedzieć na dachu - widoki na wszystko co widzieliśmy, zwłaszcza masyw Rogów (Los Cuernos). Czy szczyty Torres del Peine nam mignęły w tej szarości to już nie jestem pewien. Niemniej taki szlak pożegnalny dla przypomnienia cóżeśmy to widzieli i ileż to przeszliśmy.
Autobusy już czekają. Przepakowanie i droga powrotna najpierw przez drogę parku (do wejścia) a potem do Puerto Natales. Może ciepło i słonecznie nie było, ale na pewno park Torres dle Peine utkwi nam w pamięci na zawsze :-)
Przyjeżdżamy przed 22, tym razem znamy już miasto i mieszkamy blisko dworca (5-10 min spacerkiem) więc spokojnie zdążamy oddać pożyczone kijki w Base Camp i zalogować się w Erratic Rock. Oddając sprzęt udaje nam się wysłuchać opowieści dziewczyny, która miała szczęście uczestniczyć w wypadku autobusu w parku zamiast po parku pochodzić. Ponoć zderzył się z vanem albo i wiatr go wywrócił. Nie było ofiar tylko sześcioro rannych. Dziewczyny się nie dostały do parku i o dziwo! blondyn w Base rock uczciwie zwrócił im kasę za wypożyczenie sprzętu, skoro z niego nie skorzystały. Heh... Base Camp polecamy!
Erratic Rock - trochę późno, ale serdecznie wita nas Czeszka, która przyjechała tu z Londynu, żeby zmienić swoje życie, odhaczając znaki zapytania przy naszych nazwiskach na liście gości. Szybkie oprowadzenie, co gdzie i już za moment odzyskujemy rzeczy ze schowków i zaczynamy okupację połowy sali górnej przy przepakowywaniu się i mimo późnej pory bierzemy gorący prysznic (znaczy każdy swój prysznic bierze) (nie to co u Hermenegildy, zakaz wstępu do łazienki po północy). Tutaj w Erratic Rock jest tak domowo, że osobiście żałuję, że nie zostaniemy dłużej i wybywamy już rano. Okazuje się teraz, że oprócz wielkiego rudego kocura, mieszka tutaj też mała ruda kotka. Atmosfera w pełni domowa. Zupełnie rozumiem, że niektórzy tkwią tutaj jeszcze od końca stycznia.
Padnięci jesteśmy po tych 5ciu dniach chodzenia po górach z przygodami solidnie. Spaać... (5 godzin, bo musimy zdążyć na ranny autobus, ale zawsze coś).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Narcyza
Narcyza - 2016-02-27 12:28
Bartuś, no przygody super ale ... no ja zimna nie lubię więc mój podziw jeszcze większy. I tak się zastanawiam czy Wy aby jakieś pokuty nie odprawiacie
 
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018