Ranny autobus do El Calafate o 7mej, trzeba być 10min wcześniej, żeby się 'odprawić', a śniadanie w Erratic Rock serwują od 6:30. Niemniej sprawnie udaje nam się wcisnąć w ten napięty program jedzeniowo-transportowy. Na stole w kuchni przygotowana zastawa. Rosjanin z Berlina (młody chłopak), który podróżuje z dziewczyną po Ameryce Południowej, kroi każdemu chleb i smaży omleta. Jak u mamy... Nie ma co się rozczulać, trzeba biec na autobus, żeby dotrzeć do El Chalten. Połączenie przez przez El Calafate.
Przyjeżdżamy po ok. 6 godzinach. Znajdujemy połączenie za 2 i pół godziny, które spędzamy na dworcu, ale przy okazji robimy jakieś zakupy, wyczytawszt w przewodniku, że w El Chalten jest jeszcze drożej. Jakaś Szwajcaria tam będzie chyba. I ponoć jeden ATM tam jest, więc jeszcze wymiana pieniędzy (albo wizyta w bankomacie w przypadku Agi). W rzeczywistości później okaże się, że w El Chalten pojawił się oddział banku i w większości miejsc można zapłacić bez problemu kartą (z reguły z pewną prowizją).
El Calafate, które teraz widzimy to pewna wersja Zakopanego. Przemierzamy ulicę główną - Krupówki - ponirzej dworca i parę kwartałów obok, gdzie znajdujemy domową panaderię i kupujemy emoanady. Gdy siadam w autobusie (Aga przesiada się, bo nasze siedzenia nie mają pasów bezpieczeństwa) zasypiam od razu.
I na szczęśćie w miarę szybko się budzę. Autobus z El Calafate do El Chalten jedzie ok. 3 godzin. Przez pewien odcinek Route 40. Niesamowite widoki. Jakoś tak nam się przydarza, że nie zawsze mamy pogodę, ale gdy gdzieś jedziemy to za oknem żyleta. Piękne widoki pampy, trochę gór, rzek i jezior o szeleńczo turkusowym kolorze (wzszystko wina wody z lodowców). Niezapomniane. Jednak pełny przejazd tą drogą (24 godziny do Barilloche) musi być nie lada przeżyciem. NIestety nie tym razem, trzeba się cieszyć tym, co mamy.
Potem od kogoś dowiedziałem się, że ta 40tka to już nie to co dawniej, gdy była to szosa grawelowa. Teraz w większości świeżo położony asfalt, więc jedzie się wygodnie. Niemniej na przygody trzeba się nastawić i zapasową oponę oprócz zapasowej opony warto mieć, bo żadnej osady przez dziesiątki kilometrów.
Ale my tylko kawałeczek. Do El Chalten dojeżdżamy po jakichś 3 godzinach.
Nasz hostel Rancho Grande leży na końcu miasteczka (osady? założonej w 1985r.), daleko od centrum, ale za to blisko wyjść na szlaki. Hostelu nie polecam - nie możemy zmienić rezerwacji (do it via Booking.com, czyli nie można nic zrobić), wielka sala w której śmierdzi starym olejem z frytek oraz przypalonym grillem, na antresoli miejsce dla ludzi z hostelu, do tego Booking obiecywał śniadanie w cenie, ale śniadania niestety nie ma. W pokoju mamy francuza, który wrócił z trasy na Fitz Roya i chciał umrzeć, twierdził, że zrobił 30km w 8 godz i się rozciągał jak rehabilitant.
No cóż, trochę całokształt bieżącej rzeczywistości mnie wzburzył, ale po wieczornej dawce wina jakoś się ogarnąłem. Odbyliśmy kolację w dawno wyczytanej już Cervecerii, gdzie ważą własne piwo jasne i ciemne i serwują locro, czyli pewien rodzaj gęstej zupy z ziemniakami, mięsem, owsem, fasolą, marchwią... Gęsta i pożywna. W oczekiwaniu na stolik zeżarliśmy chyba 5 kg popcornu. Zamawiamy wygłodniali i ja w połowie miski zupy jestem pełny, a tu jeszcze pizza czeka. Na szczęście pizza na 3 a nie cała dla mnie. Uff...