Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Patagonia, 2016    Ostatni przystanek
Zwiń mapę
2016
23
lut

Ostatni przystanek

 
Argentyna
Argentyna, El Calafate
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3525 km
 
Sprawne pakowanie, szybkie śniadanie i wleczemy się ku dworcowi na drugim końcu osady (bo inaczej nie wychodzi mi El Chalten nazywać). Pogoda piękna i aż mnie trzęsie na myśl, że dzisiaj można by zobaczyć Fitz Roya, a my musimy w siną dal. Gdy tak idziemy odwracamy się przez ramię i widzimy szczyt zasłonięty wstydliwie chmurką. Trzymam się myśli, że na pewno się nie dało go dostrzec przez najbliższy czas.
Docieramy na dworzec przed czasem i czakamy na autobus. Przyjeżdża wysypując dostawę świeżego mięsa turystycznego z El Calafate. I dostrzegam dwumetrową sylwetkę, która schyla głowę przechodząc przez drzwi - Robin poznany jeszcze w Ushuaia. Przyjechał z namiotem do Parku los Glacieres. A w przelocie jakiś Polak z czapką 'Grześ' powiedział nam cześć. On tu tylko przejazdem, bo w życiu już się wypodróżował, a teraz to leci do Portu Wiliams do znajomego sternika (albo na jakiś Horn) jakimś małym samolotem Expeditions, żeby się przeprawić na lewo z powrotem do Argentyny... Niewiele zrozumiałem z wywodu, ale życzę szczęścia.
Podróż w słońcu przez pampę po raz kolejny. Dziewczyny zostały ulokowane na samym przedzie dwupiętrowego autobusu z widokiem panoramicznym na całą drogę. I dobrze. Ja mam czas zebrać myśli. A kłębią mi się od rana strasznie. Może to syndrom powrotu? Może zmiana miejsca i wyjazd z El Chalten? Wyciągam laptopa, spisuję co jeszcze pamiętam.
Hostel Buenos Aires przy ulicy o tej samej nazwie jedną przecznicę od dworca w przeciwną stronę niż arteria turystyczna Libertador (więc super lokalizacja) - 300$ za noc w pokoju wieloosobowym ze śniadaniem. Wygląda w porządku. Właściciele bardzo mili. W łazience dostrzega napis, który tak mnie bulwersuje, że czyta go 3 razy w obu wersjach językowych - po raz pierwszy jest napisane, żeby wrzucach zużyty papier toaletowy DO toalety, zaś do kosza na śmieci tylko śmieci. Wszędzie do tej pory było odwrotnie ('nie wrzucać papieru do toalety, bo mamy biedne rury, por favor), co pierwej jest niebywale krępujące i daje zauważalne efekty olfaktoryczne w takiej toalecie, ale z czasem człowiek z uprzejmości nabywa odruchu. No a tutaj takie zaskoczenie. Najwyraźniej kierujemy się na powrót ku cywilizacji.
Zakwaterowani idziemy zwiedzać z grubsza poznaną w przelocie okolicę. Okazuje się, że dużo więcej tu nie ma. Acz pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to wszechobecne olbrzymie kępy, krzaki i zagony dojrzałej i cudnie pachnącej lawendy, którą bardzo lubię. Ciekawostka.
Błąkamy się, odwiedzamy parę agencji oferujących mini-treki po lodowcu, Aga nie może wybrac pieniedzy - wszystkie bankomaty odmawiają współpracy, skąd przykre podejrzenie obrobienia jej karty przez siły nieznane. Ulica główna to Krupówki szwajcarskie, decydujemy się na polecane w przewodniku lody z calafate (pewien rodzaj jagody, coś pomiędzy borówką i czarną porzeczką, rośnie na drzewkach i dało nazwę miastu) - najdroższe jakie w życiu jadłem - dwie gałki za 50$
Opcje wyprawy do Perrito Moreno trochę nas deprymują (dobrze, że nastawiliśmy się wcześniej na wydatek). Treking po lodowcu za drogi (1500$), więc postanawiamy iść na opcję najtańszą - jechać autobusem z dworca (400$) + wziąć katamaran na miejscu (250$), o wstępie do parku 260$ już nie wspominając - idzie tu zbankrutować, jeśli się jest turystą obcym (lokalni mają wstęp darmowy).
Dla relaksu postanawiamy udać się nad jezioro Nimez, ponoć rezerwat miejski. Trzy bloki dalej od Libertador panuje już klimat przedmieść. Okazuje, że ten niby rezerwat to niewykoszony kawałek terenu wkół jeziorka, ogrodzony plotem, niby z ptaszkami, za wejście do któego obcokrajowcy mają słono zapłacić (170$, dla lokalsów - 30$). Wytrzeszczamy oczy. Dwójka innych turystów widząc cenę parska śmiechem. No faktycznie śmiechu warte. Idziemy się przejść za darmo wzdłuż płotu, obchodzimy łukiem ku innemu jezioru, ptaki obserwując jakoby przy okazji (w tym flamingi nie wiedzieć czemu).
Po drodze do centrum - stadion na którym 3 dni temu koncertował Ricky Martin. I na zakończenie udaje się wybrać pieniądze w jednym z banków dla uspokojenia nerwów wszystkich obecnych :-)
W końcu decydujemy się wziąć darmowy shuttle do Glaciarium położonego 6km za miastem. Pierwotnie miał być tylko Iceberg bar - 30 minut w barze o ścianach wyłożonych lodem w -10 stopniach z drinkami za darmo (w centrum jest 2 inne), ale olaliśmy na rzecz edukacji w muzeum, do którego mieliśmy dość sceptyczne podejśćie. I faktycznie była to dobra dezycja - zapłaciliśmy solidnie, ale wyedukowaliśmy się znacznie i pożytecznie spędziliśmy czas (łącznie z filmem 3D).
Zresztą warto było pojechać choćby dla samych widoków. El Calafate ma to samo co Puerto Natales - średnia zabudowa w niebywałych okolicznościach przyrody. Jezioro w nie wiem ilu odcieniach - od turkusu polodowcowego po brudny brąz jeziora miejsckiego, wokół góry (część takie w stylu Kolorado, a w oddali śnieżne szczyty), a na jeziorze jeszcze windserferzy i kateserferzy. no i wieje nimożebnie - mam nadzieję, że w Krakwie, będzie wiało, bo trudno się będzie odzwyczaić. Glaciarium polecamy (jak i Tripadvisor).
W końcu na zawieńczenie tak aktywnego dnia kolacja w stylu argentyńskim. Idziemy do wyczytanej przez Agę restauracji El Cuchiarón (ul. 9 de Julio). Wybieram wielkiego steka rib eye (Ojo de cośtam) wielkości tomu encyklopedii. Dziewczyny też. W efekcie dostaje mi się dodatkowo w gratisach 1/3 porcji od Agi, bo porcje mają ponad 200g mięsa każda. Soczystego wysmażonego argentyńskiego pośladka krowiego. Z sosem chimmichurri. O jajku i frytkach nie wspomnę. I jeszcze deser (wulkan czekoladowy z lodami pomarańczowymi). Rachunek pominę milczeniem (po co sobie psuć tak dobrze rozpoczęty wieczór). Niemniej śmiech śmiechem, ale dobrze takie mięso dostać z pierwszej ręki w uczciwej ilości i wykonaniu, niż jego wycinek w ekskluzywnej restauracji w Europie.
Ku naszej radości przy stoliku obok swojego steka konsumuje singapurczyk Eugeniusz.
Wracamy we wzniosłych nastrojach post-konsumpcyjnych i przygotowujemy się na poranny wyjazd na lodowiec - ostatnia wielka atrakcja wyjazdu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018