Dzisiaj ma być oczekiwane polepszenie pogody, więc dzisiaj Fitz Roy choćby (za przeproszeniem) skały srały... W El Chalten o poranku nie najpiękniej, ale z biegiem dnia ma się zrobić słoneczna i bezwietrzna pogoda. Oczywiście na trasie okazuje się, że o ile w tej turystycznej osadzie może być niebieskie niebo, to w górach parę km dalej może w najlepsze padać śnieg i wiać w cholerę. Tiaa...
10km trasa jest przepiękna! i zakończona szaleńczym i stromym podejściem, ale to za chwilę. Na razie punkt widokowy. I tutaj - podobnie jak przy Cerro Torre - kolorowy obrazek obiecujący cuda i szara ściana za nim. I tak tam pójdziemy. Trasa jest dużo piękniejsza niż ta do Torre Cerro.
Docieramy na obiecane pierońskie podejście. Godzinę w górę po skałach. I oczywiście spotykamy w połowie nikogo innego tylko Sheilę i Mags. Trzeba mieć power, żeby tam się wspiąc, a potem jeszcze zejść. Do tego jeśli pada śnieg. No tak trochę. Aga gdzieś zostaje w tyle, my z Danutą docieramy pod docelowe jezioro de los Tres i... nie widać Fitz Roya. Wszystkie wyższe szczyty w chmurach (choć za plecami mamy błekitne niebo). Szlag by to... Siedzimy dzielnie w upiornym zimnym wietrze (a jakże) i trochę się przejaśnia. Trochę. Przeżywamy dzięki termosowi Danuty. Jest tak zimno, że nawet herbata znacznie wystygła. W końcu schodzimy i znajdujemy zmarzniętą Agę na samym początku podejścia. W sumie fajnie tutaj. Zwłaszcza fajnie musi być na campingu u podstawy Fitz Roya. Poranna kawka z widokiem na szczyt. O ile oczywiście szczyt jest łaskaw się ukazać. Heh...
Wracamy akurat na tyle wcześnie, żeby szybko wskoczyć pod prysznic i zdążyć na kolację z Sheilą i Mags w Cervecerii. Oczywiście od progu drze się do nas szalony Marcinek. Jest tylko Sheila, bo Mags ponoć niedomaga. Tym razem mimo znajomości i tak czekamy dość długo na stolik, wtłaczając w siebie popcorn i piwo. Czekamy na tyle długo, że Mags (która wypełzła z łóżka w hostelu Fitz Roy (a jakże) naprzeciwko i zajrzał zlustrować sytuację. Jesteśmy tak atrakcyjni, że decyduje się porzucić chorowanie i jednak do nas dołączyć. Pożegnalne locro. Przed rachunkiem (oj) szalony Marcinek prosi o kontakt do mnie (przyjedzie do Krakowa?! czy jak?). Chyba zostaliśmy celebrytami... Żal wielki, ze to ostatni wieczór tutaj.
W hostelu pełno Izraelitów, obsługa przewraca oczami, a w kuchni turystycznej stosy niedomytego naczynia. Spalonym olejem śmierdzi nieprzerwanie. Wciąż nie daje się polubić tego miejsca. Idę regulować należności i coś się nie zgadza z rachunkami. Jakoś podejrzanie drogo wychodzi bookowanie przez Booking.com. Normalna cena wychodzi taniej (na szczęście za ostatnią noc dostaliśmy dużą zniżkę, pewnie przez wpis do książki zażaleń), a ponadto słyszałem, że komuś oferowali cenę nie 17USD tylko 15USD. Trudno ogarnąć to zakręcone miejsce (nie polecam zdecydowanie). Acz, jeśli ktoś chce to można spróbować do nich mailem na contacto@chaltentravel.com. ChaltenTravel oferuje przejazdy przez Route 40 do Barilloche w wydaniu 2x12 godzin. Potem dowiadujemy się od sympatycznego Francuza, który wygląda jak Irlandczyk, do któego dosiadła się Dana, że są już przejazdy w wydaniu 1x24 z oprowiantowaniem na pokładzie. No skoro wyasfaltowali se route 40, to całkiem możliwe.
Dzisiaj śpi z nami jakiś Tajwańczyk (chyba). Po paru dniach dziewczyny mnie uświadamiają, że właściwie to był Nowozelandczyk...