To był dzień...
Zaczął się ciepło, nawet gorąco (15? 17? stopni), z lekką bryzą (jak twierdzi Aga). Sprawnie się pakujemy, z dużymi plecakami musimy przejść do naszej kolejnej bazy w Las Frances. Raźnie ruszamy i... zdziwienie :-|
Zaczyna wiać. Niby na początku nie przeszkadza, ale po przebyciu pierwszego kilometra porywa nam Agnieszkę, a Agnieszce okulary... Przewraca jakąś panią towarzyszącą. Turbuje innych niemców. Pięknie. A to sam początek trasy.
Trasa miała być prościutka - ot spacerek brzegiem jeziora, bez większych podejść, może laskiem, za to z pięknymi widokami. Głównie widzieliśmy kamienie i własne buty, bo wiało tak, że szliśmy prawie na czworaka. Oczywiście przesadzam, ale wiało naprawdę solidnie. Jako zwalisty organizm z czasem do oporu materii (w tym przypadku gazowej) przywykłem i nauczyłem się iść w lekkim pochyle twardo zapierając się butami, acz lekka Aga walczyła z rzeczywistością znacznie i dzięki kijkom nawet większość bitew wygrywała. Acz nie wszystkie... No żeby nie przedłużać - wiało jak cholera i te parę kilometrów miłego spaceru przerodziło się w tysiące kilometrów walki z żywiołami. A słoneczko sobie świeciło jakby nigdy nic. Niezły dowcip...
Doszliśmy do Los Cuernos - jedno schronisko po drodze - gdzie według planów mieliśmy zjeść późny lunch (przytaszczony ze sobą) i pójść dalej do Las Frances (gdzie nie ma wyżywienia). I tutaj trzeźwa na umyśle Agnieszka zajrzała do prognozy pogody. Okazało się, że wietrzyk dopiero się rozpędza i o ile gdy przyszliśmy było 90-100km/h, to w ciągu najbliższych godzin ma przyspieszyć do 130km/h. Yyy... Ale potem ma troszeczkę zwolnić, więc przeczekajmy. Usiedliśmy z prowiantem przy przeszklonej ścianie i podziwiamy okoliczności przyrody.
Przyroda, jakby zrozumiała nasze obawy i na jeziorze (pięknym turkusowym polodowcowym) z małych fal zrobiły się fale z białymi grzywami, a potem... jeziorko znikło w jednej wielkiej mgle z porwanej z jeziora wody. Jedzenie na szczęście przeszło nam przez gardło, ale w jadalni wypadła szyba. Z drugiej strony nadal było widać góry, ale... ykhm... wodospady się trochę zepsuły, bo zaczęły wyraźnie płynąć w drugą stronę. Tzn. tryskały do góry... No to czekamy na lepsze czasy.
Na szczęście się nie nudzimy. Dosiadają się do nas Nuno i Pedro z Lizbony, których poznaliśmy parę kilometrów wcześniej na szlaku. A dokładniej zrobiłem zdjęcie Nuno jak bohatersko trzyma się drzewka i usiłuje nie odlecieć (brakowało tylko łopotu kończynkami, ale jakoś nie chciał się puścić). Tak naprawdę chciałem wtedy zrobić zdjęcie Adze, ale postanowiła leżeć przygnieciona plecakiem, żeby nie odlecieć, profilaktycznie (i kurczowo) trzymając się korzenia, więc w kadrze nie wyszła zbyt ekskluzywnie. Więc Nuno chce zdjęcie i tak zaczyna się nasza znajomość, co ratuje nam trochę skórę, to Pedro ma zdolności perswazyjne niebywałe, jak się potem okazuje. Panowie, jak się okazało, przyjechali do Chile w celach jakichś praktyk szamańskich w Santiago - cztery dni w skale bez jedzenia i picia, żeby stawić czoła swoim demonom i pogłębić łączność z naturą. Każdy ma inaczej, ja swoją łączność z naturą pogłębiłęm dzisiaj wystarczająco z pomocą targającego mną prawie do woli i wciskającego w grunt wiatru.
No i tak sobie siedzimy, patrzymy na jezioro, które znika, wodospady, które nie działają i zegarki, które nieubłąganie mówią, że już powinniśmy wyjść, jeśli chcemy zdążyć, że już za moment będzie za późno na dojście do Las Frances, a nasz nocleg opłacony przecież tam czeka... Pokrywając zdenerwowanie dostajemy głupawki i snujemy strumienie świadomości o luksusach latających w wietrze jacuzzi... Bo latające namioty to taka oczywistość (namioty odleciały naprawdę i dlatego para z Włoch współdzieląca z nami oczekiwanie na lepsze czasy nie ma chwilowo gdzie spać).
Niemniej w końcu trzeba podjąć jakąś decyzję - iść (a raczej lecieć?) czy usiłować zostać. Aga profilaktycznie wybadała już wcześniej grunt, że niby w skrajnej sytuacji katastroficznej jest cień szansy, że niby jakoś możemy tu zostać - pytanie jak i gdzie, skoro namiotów nie mają. Ponoć gdzieś w recepcji albo kuchni albo gdzieś tam... I tutaj okazał się być nieocenionym Pedro. Nie dość, że przekonał pana w recepcji, żeby gdzieś nas upchali, to jeszcze wykupił dla nich dwie kolacje (my mamy własny prowiant). Pozostaje tylko kwestia, na której podłodze będziemy spać. Wolimy w środku (tym bardziej, że nie mam śpiwora na mrozy), ale oferują nam zewnętrzną brudną kuchnię campingu. No zobaczymy.
Chwilowo jednak, korzystając z faktu, że lokalna populacja skupiła się na jedzeniu kolacji, my udaliśmy się pod prysznice. Przyznaję, na gorący prysznic tego dnia nie liczyłem. Coraz większa abstrakcja.
Wyczyszczeni i gotowi na wszystko czekamy na to co nas spotka (czyli gdzie nam pozwolą rozwinąć matę). Siedzimy w jadalni, skąd nas wypraszają, bo sprzątają i szykują stoły na dzień następny. Dosiada się do nas jakaś para z Ukrainy - on postura niedźwiedzia, ale dziewnczyna wykończona zupełnie. Okazało się, że przegnali ich z kolejnych campingów, bo niby nie ma miejsc, aż w tym wietrze dotarli tutaj. I tak se czekamy. Niby żartujemy, ale wszyscy marzymy, żeby spać byle gdzie, byle we wnętrzu schroniska, ale ponoć nie można. Pedro molestuje od czasu do czasu kogoś.
Ostatecznie do kuchni turystycznej poszła zajrzeć Catlina (ponoć szefowa schroniska, ale wcześniej przedstawiło się nam już dwóch innych ponoć szefów), żeby zobaczyć, że nie ma tam szans na położenie nas na podłodze (bo impreza turystyczna trwa w najlepsze i do tego tłum). Wraca i po krótkim dyskursie z kolegą pozwalają nam spać pod zastawionymi na śniadanie stołami. Uratowani...
Ja to jestem uratowany podwójnie, bo z moim śpiworem nie przeżyłbym na zewnątrz (dziewczyny mają produkty ekskluzywne na mrozy arktyczne). Zmarzłem nawet śpiąc w przewiewnej jadalni (w której łomotało cały czas oknami) i to dopiero, gdy do bielizny termicznej i dresu polarowego dołożyłem kurtkę puchową mogłem zasnąć w pozycji embrionalnej.