Pobudka. Okazuje się, ze prawie cały hostel wyjeżdża o poranku. Czeka śniadanie i gdy kończymy do drzwi dzowni kierowca zamówionej jeszcze wczoraj taksówki na lotnisko (300$).
Lotnisko (całkiem ładne i nowoczesne, nawet jeden rękaw mają) znajduje się 20 km za miastem. Po drodze jeszcze policyjne rogatki na granicy miasta (dlaczego tutaj mają policyjne rogatki?). Na lotnisku jesteśmy wcześnie i stoimy w króciutkiej kolejce i szybko dostajemy karty pokładowe. Po chwili za nami tworzy się kolejka olbrzymia. No jak fajnie.
Fajnie do momentu, kiedy nie okazuje się, że Bartek ma w podręcznym plecaku pamiątkowy scyzoryk. Przecież go nie wyrzucę! Wracam nadać podręczny plecak jako bagaż i... trafiam na dwie olbrzymie jeszcze dłuższe koleje. Masz chłopie za swoje (ale za co?!). Muszę odstać swoje, znowu przebrnąć przez security i w końcu docieram do bramy (gdzie już czekają dziewczyny) jak Rusek albo w stylu 'na Marysię Kaczyńską czyli z reklamóweczką firmową LAN w ręce. Bardzo stylish, ale przynajmniej przygodowo. Ciekawe czy mi te bagaże teraz dolecą, czy taki mały plecaczek subtelnie się zagubi. Szkoda, bo ma wartość sentymentalną znaczną.
Samolot startuje, 3 godziny lotu. Mam to dziwne uczucie, gdy koła odrywają się od pasa startowego, że odrywam się od swojej kolejnej przygody, że zostaje za mną. Ale może jako zapowiedź kolejnej przygody tutaj. Zanim wlecimy w chmury jeszcze parę widoków pampy, m.in. rzeki wzdłuż której jechaliśmy do El Chalten. A potem jeszcze mijamy Półwysep Valdez, gdzie kiedyś, setki lat temu oglądałem wieloryby.
Witaj Boskie Buenos po raz kolejny. Słoneczne, gorące, a my w tych barchanach górskich.
Plecaki oba doleciały razem ze scyzorykiem i od razu mi się humor poprawił. Przepakowałem reklamówkę do plecaka, roznegliżowałem się do Tshirta i od razu poczułem się (trochę bardziej) na miejscu. Nawet shuttle-bus do centrum znaleźliśmy (ArBus pod Obelisk za 30$). Po czym się okazało, że 10m dalej jest przystanek autobusu miejskiego i to pod sam hotel. Nic to, w ArBusie jest klima i jedzie krócej, bo nie zatrzymuje się na każdym przystanku.
Hotel - oziębłe przyjęcie, a przecież już tutaj byliśmy. I tak money money od razu albo kartę kredytową (chyba nie wyglądamy nazbyt ekskluzywnie). Tym razem oferta ze śniadaniem - za 2pokojowy apartament z 2ma łazienkami ze śniadaniem w hotelu w samym centrum (Casa Rojada za rogiem) płacimy 840$. Szczęka mi opadła - wyszło taniej niż nocleg w pokoju wieloosobowym w hostelu w Patagonii i to czasem bez śniadania.
Wychodzimy zrobić wymianę (o? dolar skoczył?), żeby zapłacić za hotel, ale ostatecznie już nie wracamy tylko idziemy zwiedzać (znowu i dalej) miasto. Zrobiliśmy milion kilometrów od Recolety (cmentarz z wielkimi grobowcami, w tym grobem Evy Peron), i MotoKwiotka aż po stare Palermo. Na szczęście krótki popas na sałatkę (jakież oni nam patatas piratas podali... frytki zamoczone w oleju obsypane jajecznicą, boczkiem, żółtym serem, cebulą i jakimś sosem majonezowo-serowym. Zgroza. A potem dziewczyny nawet mi piwa nie pozwoliły się napić, tylko pędziły o wodzie przez ulice, nie powiem ulice urocze. A to bogatsze kamienice Recolety (każda z konsjerżem na dole), a to niższe domy w kolonialnym stylu w Palermo. Ostatecznie zatrzymaliśmy się na popas browarniczy na Placu Serrano, którego nie mogłem znaleźć (a byłem tam jakoś po nocach w czasie mojej ostatniej w BA bytności) - skupisko barów ze stolikami na zewnątrz.
Wracamy metrem i włosy mi stają dęba jak długo jedziemy. Tośmy zaszli...
Gorący prysznic (gorący?! w BA?!) i spać. Jeszcze tylko Aga robi ekskluzywne pranie w mojej łazience w proszku hypoalergicznym. Uuu... Na oczy nie widzę.