Okazuje się, że pogoda nie zamierza się poprawić, ale raczej pogorszyć. Co oznacza, że nawet nie próbujemy iść w stronę Fitz Roya (ok. 3400mnpm), bo nawet jeśli tam dojdziemy mimo wiatru i deszczu, to i tak nic nie zobaczymy.
Krótko mówiąc utknęliśmy przez pogodę. Na szczęście mamy zapasowe dni i postanawiamy poczekać w El Chalten na polepszenie warunków - a nóż będą szanse zobaczyć Fitz Roya za dwa dni?
Żeby zrobić 'coś' idziemy na krótką wycieczkę do wodospadu Salto Chorillo. Taka większa siklawica, bardzo malownicza, nawet w niesprzyjających warunkach meteo. Tylko 3km, więc po godzinie znów się rozglądamy za jakimś zajęciem. Na pocieszenie - przetransportowujemy organizmy do Cervecerii, w końcu nie tylko locro tam mieli, ale i zupy, kawę oraz solidne desery (miałem szarlotkę, bo tarty cytrynowej nie było, ale polecam brownie z lodami).
Obsługuje nas szalony Marcinek czyli Martin Ignatio Ramirez. Trzaśnięty solidnie, ale bezbłędnie ogarniający całą salę. Po dwu dniach jesteśmy już stałymi gośćmi i wita nas po imieniu od progu (gdyby tylko imię Bartek mógł zapamiętać, niemniej wersja Barli też jest akceptowalna).
Wieczór spędzamy w hostelu, sprawdzając ile uda nam się wytrzymać w śmierdzącej olejem z frytek i spalonym grillem holu. Internet satelitarny nie zapewnia komfortu łącznośći ze światem. No krótko mówiąc, utknęliśmy na zadupiu. Ale bardzo ładnym.