Dzisiaj nadal pogoda nie sprzyja, więc znowu przeczekujemy w mieście na lepsze czasy. Żeby zrobić cokolwiek i nie dać się nogom zaśniedzieć idziemy na punkty widokowe na drugim końcu miasta - miradores: del Aguilas i del Condores. Widok uroczy, acz gór oczywiście nie widać i wieje tak, że powieki zaczesuje na potylicę. Wracamy nadal nie zobaczywszy Fitz Roya.
Ogłaszam, ze chcę mieć chwilę dla siebie z cichym planem ulokowania się z laptopem w Cervecerii i pozbierać myśli. Dziewczyny też znajdują sobie zajęcia - Dana zakopuje się w łóżku z książką, a Aga idzie wycisnąć walutę z bankomatu. No i dobrze.
Dzięki chodom u Szalonego Marcinka zdobywam stolik w najdalszym końcu sali w przeszklonym kącie i szczęśliwy rozsiadam się przy laptopie z piwem, żeby pozbierać myśli. Po chwili podnoszę głowę i co widzę za oknem? Banan szeroko dentystyczny na twarzy Agi dziarsko machającej rączką (ATM nie działa). Zwariować idzie. Żegnaj samotności. Aga dołącza do piwa, na szczęście zakopuje się w swoich notatkach i czytaniu czegoś tam. I łaskawie godzi się na współdzielenie olbrzymiego kawału tarty cytrynowej pod bezą. Łaskawczyni :-)
Podnoszę głowę znad klawiatury oblizując łyżeczkę i zauważam, że ktoś przy barze upiornie się wpatruje się we mnie, najwyraźniej usiłując przypomnieć sobie któżem ja. I nie jest to Szalony Marcinek. Po dłużej chwili obopólnego gapienia się i wytężania szarych komórek rozpoznajemy się - oto Sheila z Parku Torres del Peine! Świat jest ciasny. A wczoraj dziewczyny znalazły u nas w schronisku jeszcze jedną babeczkę poznaną jeszcze w hostelu w Ushuaia. Śmieszne to wszystko. Sheila się dosiada. Wymieniamy doświadczenia i wesołe opowieści i na wszelki wypadek umawiamy się na kolację nazajutrz. Takie pożegnalne locro. Szkoda tylko, że nie da się zarezerwować stolika...
Dzisiaj mamy na składzie nadal Eugeniusza (właściwie dopiero dzisiaj dowiadujemy się, ze to Eugeniusz, w sumie ładnie).