Tym razem ja zapomniałem, że nie przestawiłem zegarka w komórce i robię pobudkę o godzinę za szybko - zostajemy Mistrzami Zegara (tzn. stacje telefonii komórkowej nie ogłaszają tu czasu azorskiego tylko portugalski kontynentalny, o godzinę wcześniejszy i taką komórkę należy sobie przestawić ręcznie, co oczywiście radośnie zignorowałem, jakoż z premedytacją ignoruję cały ten komórkowy kram w czasie wakacyjnym, za co mnie co niektórzy nienawidzą, sorry).
Przepływamy promem o 7:30 z Horty do Madaleny na sąsiedniej wyspie Pico (gdzieże to wczoraj wylądowaliśmy). Właściwie wyspy tej uparcie nie widać przez mgłę występującą uparcie zarówno w prognozie, jak i w naturze, którą to mgłę staramy się uparcie ignorować. W pół godziny pokonujemy przesmyk między wyspami i w porcie odbieramy zarezerwowane samochody (Peugeoty 105). Ruszamy na objazd wyspy.
Za Madaleną rozciąga się ponoć największe tutaj (naturalne?) pole lawy oraz najbardziej urokliwe miasteczko – Lajido z domkami zbudowanymi z bloków bazaltu łączonych białą zaprawą i zdobionych okiennicami o intensywnych kolorach. Za nim znajdujemy pierwsze winnice z krzewami osłoniętymi murkami z bazaltowych kamieni (bo wiać może tu niemiłosiernie, a to delikatne bidulki przecież). Oznacza to, że co 300m zatrzymujemy samochody i wpadamy w szał zdjęciowy i w tym szale z trudem zauważamy, że w międzyczasie pogoda się zmienia, że niebo się oczyszcza, że wychodzi palące słońce (psujące zdjęcia) i… że wulkan Pico robi niespodziankę i odsłania się w całej okazałości. Najwyższy szczyt Portugalii (ok. 2300mnpm). Orgia wizualna (no wielkie mi halo - taka prawie idealnie trójkątna górka z dodatkową górką na samym szczycie). Zwariowaliśmy.
W swym bezmyślnym szczęściu w najbliższym miasteczku Santo Antonio zostajemy na popas kawowo-lodowy przy stacji wielorybniczej (dzisiaj muzeum). Jeszcze klasztor z drzewem życzeń, jeszcze wiatrak (gdzie usiłujemy zaparkować na balkonie widokowym, wjeżdżając po pasach dla pieszych) i gdy tak pewni już swojego szczęścia klimatycznego zaczynamy wjeżdżać w górę, szczyt znów się zasłania i w efekcie resztę drogi spędzamy w chmurach (czyli we mgle na 10 m widoczności, w której trzeba jechać ostrożnie, żeby nie wpaść na beztroską krowę wulkaniczną).
Punkt widokowy przy małym jeziorku oferować powinien atrakcyjne odbicie szczytu wulkanu, ale nie chce. Z balkonu powinno być widać wybrzeże i drugą wyspę, ale nie widać. No cóż. Przejeżdżamy na drugą stronę wyspy. Na dół. Wraca widoczność. Zatrzymujemy się na postój w miejscu, które ma ponoć oferować spacer po lesie, acz okazuje się miejscem piknikowym. Dla pocieszenia znajdujemy rosnące ananasy lokalne (inne od znanych nam, bo dużo mniejsze i różowo-czerwone) oraz... huśtawkę, z której z Agą robimy pożytek drąc się w niebogłosy ze śmiechu i udowadniając zadziwionej Marysi, że Aga waży więcej ode mnie, bo przecież mnie przeważa.
Dojrzeliśmy do uzupełniania kalorii więc celebrujemy obiad w przydrożnej knajpie (arroz de mariscos z zielonym winem – vinho verde, specjalności portugalskie), którą cudem udaje nam się znaleźć w Sao Mateo (skoro w Sao Caetano nic nie ma, tutaj to są same 'Sao' albo 'Santo') i jedziemy na powrót w górę ku szczytowi, bo ponoć tam jest jakiś punkt informacyjny o wulkanach. Okazuje się on być stacją wejściową (dość ciekawą architektonicznie) na szczyt, bo za atrakcję wspięcia się z 1300m npm na 2300m npm trzeba uczciwie zapłacić. Szkoda, że nie pójdziemy, no ale taki „c’est la vie”. W zasadzie wierzymy na słowo, że tu jest pięknie, bo lądujemy w chmurach i to deszczowych, ale brodzimy w tym dżdżu z uporem turystycznym. Ci co wchodzili na szczyt w porannym słońcu mieli przepiękne widoki, ale chyba teraz są bardzo zdziwieni. I mokrzy.
Jedziemy we mgle wyobrażając sobie widoki dookoła i starając się unikać krów błąkających się po tych stromiznach. Na dole w zasadzie 'na czuja', za to znowu w pięknym słońcu, znajdujemy najsłynniejszą winnicę w okolicy (na południe od Madaleny), Wielka pofalowana przestrzeń jest pokryta powyginanymi murkami z czarnych kamieni chroniącymi małe krzewy winorośli, a w samym środki tkwi stary czerwony wiatrak. I jeszcze odwiedzamy Cella Bar (okolica Lugar da Barca) o dziwnej architekturze położony na samym wulkanicznym brzegu, który znalazłem byłem w internecie jeszcze przed wylotem tutaj, a który wygrał tytuł Archdaily „Building of the year 2016” w kategorii hospitality architecture.
Oddawszy samochody mamy jeszcze 20 minut na krótki spacer po centrum Madaleny zanim odpłyniemy promem. W zasadzie nic ciekawego tam nie znaleźliśmy. Nawet w kościele. Przy promie ze zdziwieniem spotykamy jeszcze Dominikę - ostatnią załogantkę, którą spotkał ten sam los co nas, czyli zamiast w Horcie wylądowała na Pico i teraz przeprawiała się promem. Bardzo się zdziwiła, że tam nas znalazła.
Po przeprawieniu się na powrót na Faial w naszą czeredę piorun strzelił. Część została w marinie znaleźć armatora naszego jachtu (który ponoć już przypłynął do mariny). Reszta rusza na zakupy. Ostatecznie piechotą na szczyt, gdzie ulokowany jest supermarket docieramy z Daną, zaś Aga z Marysią rejterują po drodze. Tak sobie wracaliśmy z Daną z wielkimi siatami dóbr gastronomicznych i zastanawialiśmy się czy grozi nam raczej mord czy błogosławienie, bo… klucze od apartamentu spoczywały w mojej kieszeni. Spodziewaliśmy się raczej zastać wściekłą czeredkę czekającą pod drzwiami. Ostatecznie nie było źle, bo Krysia trzeźwo uderzyła do gospodyni po drugi zestaw kluczy. Kolacja w domu – niezatapialny makaron z sosem pomidorowym.