Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Azory, 2016    Na jacht
Zwiń mapę
2016
14
maj

Na jacht

 
Portugal
Portugal, Horta (Faial)
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1729 km
 
Dzień upływa pod hasłem przenosin na jacht. Trzeba go odebrać, sprawdzić, zaopatrzyć i w końcu już się na nim zagospodarować na najbliższe dni. Mamy na nim przespać już pierwszą noc. O ile odbiory to działka państwa kapitaństwa. A skoro my z Agą wzięliśmy się za mural (patrz poniżej), to Dominice i Danie przypadło w udziale zaopatrzenie na najbliższe dni wg listy zrobionej przy kolacji albo i śniadaniu (na szczęście supermarket ma usługę przywiezienia zakupów do mariny taksówką). Ale to dopiero później. Teraz mural.
Mural. Na Azorach (bo widzieliśmy to nie tylko w marinie w Horcie) (a może i nie tylko na Azorach, aż tak się nie znam) jest zwyczaj malowania farbami żeglarskich fresków na konstrukcjach portowych na cześć swojego tutaj bycia. W rzeczywistości dostaliśmy byliśmy zlecenie wymyślenia atrakcyjnego projektu jeszcze w styczniu i mieliśmy to zrobić z Agą i Daną w czasie włóczęgi po bezdrożach Patagonii, ale jakoś nam nie wyszło, bo bezdroża okazały się bardziej atrakcyjne niż bazgranie bazgrołów. Na szczęście wczoraj na promie zamiast choroby morskiej spłynęło na mnie natchnienie (najwyraźniej) i stworzyłem jakowyś biało-czerwony szkic na motywach obrysu jachtu, fali i flagi, który o dziwo przypadł wszystkim do gustu. Super. No to, gdy kapitaństwo nasze poszło integrować się z załogą Zjawy IV, która dopłynęła tutaj w nocy (piwo na śniadanie najlepsze), my znaleźliśmy sklep papierniczy, nabyliśmy pędzle i akryle (niestety kolor 'ecru' wyszedł taniej niż biała biel, może nikt nie zauważy 'świnkowatości dzieła'), jeszcze komisyjnie ustaliliśmy miejsce (bo właściwie wszystkie murki, główki portu, betonowe ławki itp. są już pozajmowane) i zaczęliśmy paćkać. Pędzli nabyliśmy tylko dwa, więc ostatecznie na placu boju zostaliśmy z Agą, a reszta załogi oddała się zwiedzaniu okolicy. Ostatecznie okazała się to niezła rozrywka, a przy okazji zostaliśmy obfotografowani przez wszystkich przechodniów :-)
Czyn artystyczny spełniwszy ruszyliśmy spełniać się turystycznie, czyli błąkać się po Horcie - Porto Pim, spacer plażą, stacja wielorybnicza (którą odwiedziła reszta załogi, a my taktownie ominęliśmy), a potem drapiemy się na krawędź 'otchłani diabła' czyli erodującej kaldery wulkanu przyklejonej na końcu półwyspu z pięknymi widokami z jednej strony na morze, a z drugiej na miasto. Przy kapliczce na szczycie znajdujemy świetne miejsce na piknik, ale niestety nie zabraliśmy zaopatrzenia, co przypomina nam o obowiązkach spożywczych. Ładnie tam. Zadziwiły mnie bardzo kalie rosnące na łąkach jak kwiaty polne i duża ilość ptaków. Ostatecznie piknik urządzamy sobie dla pocieszenia w porcie, gdy zlazłszy z góry nabywamy mini-mace, lokalny ser, vinho verde. Pan w ciastkarni się wcale nie zdziwił, gdy poprosiłem go o otwarcie flaszki, a z wdzięczności nabyłem u niego jeszcze pasteles de nata (które z perspektywy czasu okazały się nędznym wstępem do cudów ciastkarskich z Belem w Lizbonie). Cud miód. Trochę się tym podwieczorkiem zamroczyliśmy, ale na szczęście nikt nas nie zgarnął ;-)
Gdy Krysia z Rafałem zaczynają odbierać jacht, Dominika z Daną jadą po zakupy, a my z Agą dostajemy dyspensę (bo rano spędziliśmy czas na muralowaniu) i możemy się dalej pobłąkać, tym razem po drugiej części miasta. Wchodzimy w górę między domeczki, docierając do paru zaniedbanych, identycznych prawie białych kościołów z czarnymi obwódkami. Gdy wracamy i przyjeżdżają zakupy okazuje się, że nie wiadomo co z jachtem, bo fok ma podarty i coś z windą kotwiczną (skrupulatna Krysia bezwzględnie wytknęła armatorowi podarty żagiel, niezauważony przez nich przy odbiorze od poprzedniej załogi, więc musimy czekać aż go naprawią zanim wypłyniemy). Ostatecznie jednak Krysia ogłasza boarding na nasze Spirito - piękny 12-metrowy jacht z trzema kajutami, obszerną mesą i mnóstwem różnych udogodnień (jak na przykład piwniczka na wino, ponoć to model francuski), wysprzątany i nawet w białe ręczniki i czyściuteńką pościel zaopatrzony - nasz dom na najbliższe 6 i 2/3 dni. Ładujemy manele i dzisiaj śpimy już tutaj. Jakimś cudownym zbiegiem dostaje nam się z Agą kajuta dziobowa - pełny luksus z wielką koją, własną łazienką i znośną przestrzenią. Ponoć przestaje tutaj być fajnie, gdy pojawia się fala, bo leżąc na koi zaczyna się trochę lewitować, tzn. więcej czasu spędzać w powietrzu niż na rzeczonej koi. No cóż, pożyjemy zobaczymy, na razie fali nie ma.
Odwiedzają nas Waldek i Marcyś - przyjaciele Krysi, kapitanowie ze Zjawy 4, która przypłynęła tu w nocy. Od progu żądają karmienia - 'serka dajcie'. Potem oliwy. Jeszcze czosnku do oliwy. Krysia częstuje Balentine’sem. Żeglarskie opowieści. A gdy Balentines i reprezentacyjne zapasy spożywcze się skończyły, z niejaką nieważkością goście opuścili pokład.
Na kolację postanawiamy iść do kultowej tutaj knajpy 'u Petera', bo ponoć dają super zupę rybną i pieczywo czosnkowe (oraz ciasto z marakui i pudding kokosowy i mnóstwo innych dóbr), a w ogóle to ma być tam dzisiaj koncert, a jak nie to sami damy koncert z pomocą ich załogi z Bieszczadów (4 gitary na 14 osób) - zapewnił Marcyś z Waldkiem. To my do knajpy a Dominika z Danką do kościoła (co prawda dzisiaj nie niedziela tylko sobota, ale za to jakieś Zielone Świątki czy cuś - kult Ducha Św. jest na Azorach niespotykany). W głównej sali się nie mieścimy, ale okazuje się, że obok jest druga na szczęście, bardziej w stylu sali wystawowej muzeum i już nie tak żeglarsko-klimatyczna. Nieważne, byle karmili. Karmią. A za moment przychodzi bieszczadzka załoga ze Zjawy i już się robi klimatycznie - robią w knajpie własny regularny koncert (bardziej w klimatach górskich niż morskich, ale kto by tam narzekał). Z opóźnieniem dochodzą też Dana z Dominiką, o które już zaczęliśmy się martwić, bo wybyły całe 3 godziny wcześniej i zaginęły. Okazało się, że to nie jakaś tam byle msza była, tylko cała zwyczajowa impreza regionalna z podawaniem sobie chleba, nakładaniem jakiejś korony na głowę każdego ze zgromadzonych, wymianą buziaków, 10-stronnicowym śpiewnikiem, któremu dziouchy dziarsko nie odpuściły i w ogóle folklor pełną gębą i do tego, gdy dziewczyny się ewakuowały to ponoć impreza nie osiągnęła jeszcze połowy.
Szybko padamy (acz nie tak szybko jak kapitan Waldemar, który przespał koncert). Wracamy na jacht. Spać w przytulnie kołyszącej koi.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (15)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018