Niestety pada. Według pierwotnych planów mieliśmy wyjść jak najwcześniej, ale z pierwotnych planów nici, bo musimy czekać na reperacje. Korzystając z obsuwy po śniadaniu, gdy przestaje kropić, udajemy się dokończymy mural, co jest o tyle trudne, że mur jest mokry i farba rozpływa się dramatycznie przy jakimkolwiek muśnięciu muru pędzlem. Masakra. Niemniej ostatecznie coś tam wyszło. Ciekawe jak długo przetrwa - może kiedyś wrócimy sprawdzić? ;-)
W końcu dostajemy odszyty żagiel, montujemy się i wypływamy jak najszybciej czyli i tak z 2godzinnym opóźnieniem. Nasza (tzn. kapitana Krysi i moja) wachta. I kambuz zarazem. Niemniej bardzo mnie zadziwiło, że jak tylko jacht wypłynął poza główki portu, to zobaczyłem Krysię spacerującą po mesie ze szklanką wiśniówki. Krysię, która stanowczo odmawia picia na jachcie w czasie pływania! Pomyślałem - 'no to musi sobie dziewczyna chlapnąć z emocji, daj jej Boże zdrowie...' No i bardzo się zdziwiłem, gdy na zakończenie rejsu usłyszałem, że 'Neptun najwyraźniej lubi wiśniówkę'. Przeto okazało się, że zwyczajowo taki toast leje się w morski otmęt na cześć żywiołom, że 'dajcież nam spokojny i udany rejs'. Tym razem Neptun dał (uprzedzając fakty).
Za moment zmiana - płynie Danuta. Płynie jakoś w poprzek wszystkiego, a zwłaszcza fal, bo rzuca straszni. No taka karma, nie zawsze da się autostradą, tyle że pod pokładem usiłujemy zrobić śniadanie trzymając się wszystkimi kończynami czego się da. Niby musli, kanapki, kawka, herbatka, ale w takich warunkach to wyczynowe i to nie tylko robienie, ale samo spożywanie też. I okazuje się, że jeszcze nie wszystkie żołądki od razu gotowe na bujanie i niektóre kanapki karmią wieloryby.
Na Sao Jorge jest blisko i przypływamy sprawnie (4 godziny?). Marina w Valas mała, bardzo elegancka. Kapitaństwo odbierają samochód (tym razem jeden, bo jakoś się nie mogliśmy zawczasu zdecydować) - tym razem Ford Ka. Jako wachtowy robię szybko obiad (skoro Krysia z gotowania woli zmywanie) - kurczaka w sosie paprykowym z ryżem, który wychodzi tak, że Marysia (ponoć niejadek, nieznoszący cebuli i pieprzu) bierze dwie dokładki, a potem wyjada mamie-kapitanowi z talerza. Zostaję odtrąbiony cookiem rejsu. Uolaboga...
Po uzupełnieniu kalorii, czas na obowiązek turystyczny. Dysponując tylko jednym środkiem transportu ustaliliśmy tak, że połowa brygady idzie na mini-treking (Krysia znalazła w przewodniku ciekawą trasę po drugiej stronie wyspy i zamierzamy ją sprawdzić), zaś samochód posłuży później państwu-kapitaństwu do swobodnej eksploracji wyspy. W czasie, gdy kapitan walczy ze stosem brudnych naczyń, Rafał podrzuca czwórkę trekkingową na szlak turystyczny z Faja de Cubres przez Faja de Baja i Serro do Santo Christo, jakieś 30km od Velas. Tu zaskoczenie - trudno nam się przedrzeć przez miasto, bo jego centrum jest zamknięte i przygotowane do obchodów wieczornych (Zielone Świątki są tutaj obchodzone nawet 6-dniową fiestą).
San Jorge ma kształt wrzeciona na osi wschód-zachód wyniesionego wysoko nad poziom oceanu. W efekcie większość jego brzegów to stromiste klify. Nasz cel leży nad samym oceanem, u stóp klifu i do Faja de Cubres zjeżdżamy po ostrych serpentynach aż czuć palone hamulce. Ponoć 'faja' to są takie placki z wylanej lawy i ta mini-osada właśnie tak wygląda - położona nad wodą na czymś co zlało się z klifu i zastygło. Ale może się mylę. Przed nami 10km spaceru. Najpierw wąską drogą nad samym oceanem, którą przejechać mogą tylko motory albo quady (jedyny transport do wioski, w określonych godzinach jedzie się w określonym kierunku). Wąskość traktu przekonuje mnie, że nawet terenówą to tutaj nie dałoby rady, ale skąd oni we wiosze koparkę mają? W Faja de Baja jest kościółek, cmentarz, małe kamienne chatki, ponoć hodowla małż w odciętym od morza kamiennym wałem akwenie. Można sobie przenocować na takim odludziu w wynajętej chatce za jedyne 80€ (poza sezonem). Dowiedzieliśmy się później, że ponoć w sierpniu jest tutaj niebywałe święto i tłumy tutaj do wioseczki walą. Nie dzisiaj.
Zostawiamy za sobą faja i zaczynamy się wspinać na klif. Skoro żeśmy zjechali, to teraz trzeba się wyspindrać po tym urwistym brzegu co to nas wcześniej Rafał autem zwiózł. Tym razem już nie asfaltowanymi serpentynami, lecz trochę błotnistą ścieżką. Mamy się wspiąć do przełęczy, a przełęcz coraz bardziej tonie w chmurach. A końca ścieżki nie widać. Okoliczności przyrody bardzo atrakcyjne - jakaś taka inna flora, tu strumyczek, tam wodospadzik (o! wodospady z klifu do oceanu widzieliśmy po drodze... yammy!). Po drodze, na totalnym odludziu mijamy małe kamienne domki (któż tutaj mieszka? skąd ma oprowiantowanie?). Coraz gęstsza mgła (czyli niskie chmury?), we mgle - krowy, i to krowy niebywałe, bo świetnie radzące sobie na mocnej stromiźnie, takiej raczej dla kóz i owiec.
Z mgły nieoczekiwanie wyłania się koniec szlaku i parking, a na parkingu również z mgły nieoczekiwanie wyłania się ford z rodziną kapitańską. Pełna synchronizacja, pełne zdziwienie. Dominika z Daną jadą na łódkę, a z braku miejsca my z Agą zostajemy, ma po nas wrócić Rafał. Krysia zostawia jeszcze przemokniętej Adze softshella. Tak se stoimy i tak se patrzymy na krowy, mgłę i łąkę i nagle z mgły wyłania się widok na szczyt wulkanu Pico! Taki wiszący nad chmurami. No to zachwyty. Ale się nam znudziło, to poszliśmy łapać stopa. Stopa złapaliśmy oczywiście natychmiast :-)
Pan z wytatuowanymi dłońmi, nawet trochę gadatliwy w łamanej angielszczyźnie, zwozi nas na drugi koniec wyspy do Urzuliny. Tu wyrzuca nas na stacji benzynowej swojego szwagra albo jakoś tak, próbując zaprosić na jakąś fiestę o ile dobrze zrozumiałem (i niby jedzenie za darmo), ale odmawiamy i próbujemy dostać się do docelowego Velas, które ponoć już tuż tuż, i w którym czeka nasz jacht z kolacją. Tym razem jadą same wypasione bryki i już nikt nas na stopa nie chce. Idziemy drogą (a raczej murkiem wzdłuż drogi, bo iście drogą groziło staranowaniem i wgnieceniem w tenże pobliski murek) podziwiając odsłonięty już prawie w całej okazałości wulkan Pico (co jest dobrą wróżbą na pogodę następnego dnia) i zachód słońca nad oceanem i jakiś niespotykany wiatrak przy drodze i jakieś kaktusy i coś tam jeszcze. Dopiero po jakimś czasie przyjeżdża po nas Rafał i zgarnia nas tkwiących nie wiadomo gdzie już w pełnych ciemnościach nocy pod jakąś latarnią (żeby nas było w ogóle widać), tkwiących w radosnych humorach, bo przygoda przygoda i co za okoliczności przyrody.
Okazuje się, że przygotowanie kolacji wciąż na mnie czeka... No to szybciutko sałatka z tuńczyka z resztek ryżu z obiadu. Kolacja przy świecach z dużą ilością wina. Znowu sukces kulinarny, nie wiem czy przez sałatkę czy przez wino, czy po prostu wszyscy bardzo udany dzień mieli ;-) Spać. I nawet huczne odgłosy hucznych obchodów na placu nieopodal portu nam w tym nie przeszkadzają (choć w sumie szkoda, że nie poszliśmy tej lokalności popodziwiać).