Geoblog.pl    kvolo    Podróże    Azory, 2016    Po Sao Miguel błąkanie
Zwiń mapę
2016
21
maj

Po Sao Miguel błąkanie

 
Portugal
Portugal, Furnas (Sao Miguel)
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2132 km
 
Pogoda znów nas zaskoczyła. Aby wykazać się szczytową zmiennością, po wczorajszej klęsce mgłowej, dzisiaj – pełne słońce i błękitne niebo. Tzn. później, bo ranek trochę nieśmiały taki jakoś. Niemniej zaraz po śniadaniu (sałatka ryżowa w ilościach hurtowych) uparcie wsiadamy w samochód i jak najszybciej ruszamy zwiedzać wyspę. Tzn. ruszamy na tyle szybko, żeby nie płacić za parking, ale na tyle późno, żeby jeszcze porozwozić nasze rzeczy po hostelach (Dominika) i apartamentach (my, w Sao Roque 4km od Ponta Delgada).
Najpierw kierujemy się na jezioro do Fogo, położone w kalderze w samym centrum wyspy. Przewodnik twierdzi, że rzadko widać, bo zgodnie z nazwą z reguły tkwi we mgle. O dziwo, gdy już Dana dzielnie i wbrew grawitacji wwiozła nas agresywnymi serpentynami na krawędź kaldery, w przeciwieństwie do dni poprzednich widoki nam się ukazały! Mogliśmy zaspokajać nasze niedowierzanie z kilku punktów widokowych, a potem robimy sobie wycieczkę na dno, bo ponoć stamtąd ładny widok, a udało się zlokalizować jakiś szlak. Trzeba się poruszać, bo za dużo ostatnio siedzimy (chociażby w samochodzie jeżdżąc po wyspie). W swej radości z błądzenia po łonie przyrody na zakończenie faktycznie błądzimy i gubimy szlak, nie dostrzegłszy, że biegnie on samą krawędzią wody. Niemniej udaje nam się ogarnąć i ostatecznie docieramy na upatrzoną plażę przy jeziorze na dnie krateru.
Tam taki sobie piknik, a przynajmniej przysiad na kamyczku. Okazało się przy okazji, że plaża jest bohatersko broniona przez mewy, które rzuciły się na dziewczyny i obrzuciły guanem, gdy tylko te usiłowały zajrzeć 'co jest tam dalej za cypelkiem'. No cóż, bohaterska przyroda. Bierzemy się za wracanie i wtedy jezioro do Fogo udowodniło nam, że jest do Fogo i się zamgliło. Chmura stała 10m nad powierzchnią wody... Na szczęście szlak widać i bezpiecznie wdrapujemy się na parking do naszego samochodu. Po drodze Dana znajduje najpierw dwa euro, a później... kluczyki do samochodu. No dzień obfity, ustaliliśmy, że następnie znajdzie męża już niechybnie. Mąż się co prawda nie znalazł, ale z mgły wynurzył się zatroskany młodzieniec biegnący w dół z nosem niejako przy ziemi, który radośnie zareagował na ofertę zwrotu kluczy i w swym oszołomieniu najpierw Danę wyściskał, a następnie powrócił obcałować i pozostawić w niejakim oszołomieniu. Ta dzisiejsza młodzież.
Zabieramy się za zjeżdżanie w dół. I tak sobie zacząłem rozmyślać co to Aga mówiła, że Monika mówiła, że gdzieś na wyspie jest jakiś las albo park z takimi wielkimi paprociami jak drzewa, że jak Jurassic Park toto jest i ciekawe gdzie to jest. I w tym momencie zza zakrętu ukazuje nam się parking pełen aut. Znaczy coś ciekawego to stajemy. Parking okazał się być na okazję wejścia do parku Caldeira velha, tegoż parku właśnie przemyśliwanego - z roślinnością subtropikalną, wodospadem, gorącymi źródłami (woda wrzała przy ziemi) i naturalnymi skalnymi basenami do kąpieli (35 i 26 stopni). Wot zaskoczenie.
Następny punkt programu to miasteczko Furnas i jego okolice. W naszym mniemaniu jest to chyba najciekawsze miejsce na wyspie, ale tutaj deklaruję pełny subiektywizm. Może dlatego, że już słońce wyszło w pełni i pełna kanikuła w powietrzu wisi. Najpierw całość widzimy z punktu widokowego na krawędzi kaldery, na który zjazd wypatrzyła Dana. Najpierw trzeba się było przedrzeć przez krawędź pola golfowego (tak tak!), na którym uparcie wypatrywaliśmy nadjeżdżającego meleksem sytuowanego męża dla Dany (skoro już dzisiaj to euro i kluczyki) albo przynajmniej przelatujących piłeczek. Niestety, Dana wciąż męża nie znalazła, za to w nagrodę znaleźliśmy bardzo zadbany punkt widokowy na szczycie stromistego urwiska oferując wgląd w miasteczko Furnas, położone obok pole dymiące wyziewami (o czym za moment), jezioro i ogólnie urocze okoliczności przyrody wewnątrz obszernego krateru wulkanu zarośniętego już lasami.
Pobłądziwszy w Furnas, nieoczekiwanie odnajdujemy w samym jego centrum miejsce pełne gejzerów i innych otworów wyziewujących wyziewy siarkowe. Cuchnie, ale urzeka. Ponoć jest tutaj też niebywały park czy ogród - Terra Nostra, ponoć jakiś bardzo najpiękniejszy, z roślinnością najpiękniejszą i basenami ciepłymi, acz jednogłośnie postanawiamy go ominąć skoro solidnie sobie za wstęp każą płacić. A może po prostu już głodni byliśmy. Przerzucamy więc siły na odnalezienie miejsca serwującego lokalny specjał czyli jedzenie pieczone w ziemi. Znajdujemy restaurację (Tony's, niedaleko kościoła) i załapujemy się na ostatnią już dzisiaj wielką porcję takich 'duszonek' - warzywa z różnymi mięsami zapieczone razem i nawet nie przyprawione jakoś szałowo. No, ale lokalność - trzeba spróbować. Oni codziennie ok. 4tej rano wkładają beczki z jedzeniem do ziemi i około południa je wyciągają już gotowe. Restauracja ponoć jakieś eventy na tej bazie organizuje (z tego co udało mi się zrozumieć), niemniej na event wygrzebywania beczki już się spóźniliśmy.
Skoro zjedliśmy to koniecznie musieliśmy miejsce, gdzie to warzywa te i mięsa się nam zapiekły. Więc wyjeżdżamy na to dziwnie dymiące pole za miastem a przy jeziorze, co to juz je z góry widzieliśmy i tam z bliska widzimy zagrzebane i odgrzebane kopczyki ziemi, a obok - otwory z wyziewami i wrzące strumyczki. Krajobraz wulkaniczny jednym słowem.
Następnym punktem programu ma być plantacja herbaty - ponoć jedyna w Europie (bo przecież Azory należą do Europy) podobnie jak i plantacje ananasów. Cha Garreana znajdujemy przy drodze EN1-1A w okolicach Sao Bras - z jednej strony drogi stoi główny budynek z częścią upraw, a z drugiej strony - reszta upraw. Teraz to nie jest pora zbiorów. Plantacja wygląda jak pola równo przyciętych żywopłotów. W budynku zobaczyć można maszyny do przetwarzania plonów, obejrzeć film instruktażowy, spróbować różnych herbat tu produkowanych i oczywiście je zakupić. Zakupuję orange pakoe, cokolwiek by to nie było.
Kulminacją naszej wycieczki ma być niebywały wodospad (dos Careiras). Owszem odnajdujemy. Teren bardzo zadbany, roślinność przycięta, mostek, dwa młyny wodne kamienne i nawet nas to raduje do momentu, gdy wspiąwszy się na czubek uroczego wodospadu (w sumie w ogóle tu nie pasującego, tak tryskającego z lasu) więc wspiąwszy się na czubek tego wodospadu odkrywamy, że jest on udawany - woda tryska z rury PCV. Ykhm...
W tym momencie następuje mały dysonans organizacyjny. Z jednej strony słońce piękne i niebo niebieskie i w obliczu zmienności tej pogody chcielibyśmy zobaczyć jak najwięcej skoro mamy możliwość, a z drugiej strony dzwoni Krysia, że gdzie jesteśmy, bo stolik w restauracji przecież już czeka. No żesz...
Ostatecznie podejmujemy decyzję godną i wracamy. Aby zaspokoić jeszcze skomlące sumienie stajemy po drodze na momencik na niebywałym punkcie widokowym położonym na balkonie wysuniętym nad urwiskiem brzegu oceanu i oferującym dookólny wręcz widok na oświetlone przez zachodzące słońce klify (Miradouro Ponta do Escalvado). Naprawdę robi to wrażenie.
Kolacja. Nazwy restauracji nie pomnę, ale miejsce warte odwiedzenia, choćby ze względu na serdeczność gospodarza. Lekki obciach, bo się spóźniliśmy z 40 minut po tym marudzeniu czy w ogóle przyjedziemy, za co ochrzania nas solidnie i publicznie Marysia. W końcu miejsca dla nas zarezerwowano, a w tym również specjalne kamienie do personalnego smażenia sobie steków. Bo takie tu ustrojstwo, że dostaje się zestaw 4 płatów krowy, sosów i nagrzanego kamienia i smaż sobie człowiecze mięso jak ci pasuje (najedzenie duszonką wulkaniczną bierzemy jedną porcję na czwórkę). A kolacja huczna, bo razem z pozostałą jeszcze załogą Zjawy czyli Marcysiem, Waldkiem i Stefanem (tzn. Wiolettą). Grupa bieszczadzka już odleciała i żaglowiec czeka właśnie na nową obsadę.
Wieczór to bardzo radosny i bynajmniej nie zakończony stekami. W nocy jeszcze ostatnia impreza u nas na tarasie w apartamentowcu nad plażą (nie wiem czy nie jedyną jaką widzieliśmy, bo tutaj wszędzie skały przecież). Aparthotel Barracuda sprawia wrażenie, jakby pochodził z lat bardzo dawnych, ale jakoś sie trzyma i na pewno w sezonie ma powodzenie, chociażby z powodu rzadko spotykanej plaży. Siedzimy na tarasie, świeci księżyc, na dole szumią fale i ktoś tam się po plaży chyba włóczy (małże zbierają czy jak? bo chyba nie bursztyny). Kapitaństwo zostaje uhonorowane flachą porto przez wdzięczną załogę.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
kvolo
Bartosz Kwolek
zwiedził 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 353 wpisy353 381 komentarzy381 1345 zdjęć1345 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.09.2022 - 07.09.2022
 
 
25.10.2019 - 25.10.2019
 
 
01.12.2018 - 22.12.2018