Jak zwykle pobudka gdzies o 5, bo jet lag rulez. Wyczlapale z pokoju na ganek po 8mej, a tam ustawione sniadania. Wynegocjowalem, ze tak naprawde bede placil nie 7000 ale 10000, ale za to ze sniadaniem. I sie okazalo, ze moje sniadanie to jest, ale oznacza to 2 placuszki chleba, 2 plasteki sera i 2 plasteki ´jamon-u´. No to seniorze za sniadania podziekowalem. Poznalem za to przesympatyczne malzenstwo z Santiago, ktore jak sie pozniej okazalo bylo zorganizowane co najmniej tak, jak niektore ze znanych mi osob. Czyli hiper zorganizowane. Przywiezli walowe z domu...
Uparlem sie na wycieczke piesza. No bo przeciez wyspa taka niewielka i ja tylko tutaj taka petelke szlakiem zrobie. I dobry wybor, tylko pogoda taka zmienna - raz dzdz, raz troche slonca i wiatr. Moja swiezonabyta przed wyjazdem ultralekka i ultracienka ultrakurtka zdala egzamin celujaco.
Minalem Tahai i ide sobie brzegiem czyli nad klifem z czarnych skal. Na dole szaleja fale. Na chwile sobie przysiadlem tak nizej, blizej wody i przygladajac sie tym falom zrozumialem co to znaczy kipiel. Szalejacy i huczacy zywiol.
W ramch atrakcji obok bylo ´archeological site´ czyli pare kamieni, sposrod ktorych niektore sie w jakies takie fundamenty ukladaly. Gdzies tez bylo wejscie do jaskini, ale nie znalazlem (bo hipermale ponoc bylo). A na tym wszystkim buszowaly konie.
Konie sa oddzielna historia. Jest ich tu mnooostwo i wszedzie. Czesc z nich jest nawet dzika. Pasa sie takimi stadami po calej wyspie co jest nader przyjemne. Psow jest tez mnostwo i paletaja sie po calej wyspie sepiac jedzenia, co jest mniej przyjemne.
A pozniej to ja zobaczylem taka dziure w ziemi, z ktorej sterczaly szczyty bambusow. No to do dziury radosnie nasiusialem. Gdy dziure obszedlem to zobaczylem tablice z dziwna nazwa i dziura okazala sie jakims zabytkiem. No glupio mi sie zrobilo, ale wchodze w dziure i zaniemowilem, bo rzeczona dziura okazala sie byc przedsionkiem 3 komor jaskin z roznymi takimi kamiennymi fundamentami. Heh...
Nastepny zapytek to Ahu jakiestam (te nazwy sie nie nadaja do pamietania. W kazdym razie jedyne ahu, ktore jest wewnatrz ladu i moai na nim stoja, a nie leza na pysku. I tu poznalem Maite i Ricarda, z ktorymi jak sie potem okazalo spedzilismy reszte czasu na wyspie. Maite jest Francuzka, a Ricard Hiszpanem, a poznali sie w Santiago. Wtedy niczego nie przypuszczajac zrobilem im po prsotu zdjecie na zyczenie i poszedlem swoja droga.
Droga na zupelny azymut i na oslep. Droga wsrod pol, koni, przez las eukaliptusowy (jak one pachna!) i przez gaszcz bambusow i przez ploty z drutu kolczastego. Odcinek z eukaliptusami to troche tak jak miedzy polskimi wierzbami wygladal (one maja takie podluuzne liscie), no tylko ze nie do konca. Slonce zaswiecilo. Faaajnie bylo.
I na kolejny zabytek wlazlem od zaplecza :P Miejsce miedzy dwoma wulkanami, gdzie z lawy robili kapelusze (pahoa) dla moai. Czyli dziura w ziemi z czerwonymi kamieniami w ksztalcie walca. A poza tym piekna panorama - ocean z obu stron. No to posiedzialem, pokontemplowalem, a potem zlazlem z gory i przedarlem sie przez jakis kolejny gaszcz ku polnej drodze, z ktorej zgarneli mnie jacys cavalieros, ze niby do miasta mnie odstawia. Po drodze mi sie nie chcialo za bardzo czlapac to co sie mialem klocic.
Wieczor postanowilem spedzic w wakacyjnym stylu - kawa na brzegu, pod palemka, z ksiazeczka itp. Fale bija, dzieci latawce puszczaja, tecza sie pokazala. To ja jeszcze sok z pomaranczy do tej kawy. Okazalo sie ze jugo natural to taki szejk z soku, wody i lodu, ale tez dobry. Wtedy sie przypaletali Maite i Ricard, ktorzy szukali diving center i przegadalismy reszte wieczoru (po hiszpansku, jezdem miszczu). Namowilem ich na wycieczke rowerami kolejnego dnia. Ze co... 30 km nie zrobia? (czyli 60 jak sie okazalo).
A przed drzwiami czekalo ma mnie poskladane w kostke moje pranie. Siniora grzecznie sciagnela ze sznurka. Hehe... Mila seniora.