Rowery... to byla jazda...
Wstepnie wymyslilem, ze wezmiemy rowery od mojej siniory, bo tylko po 8000$, ale po blizszym zasiadnieciu okazalo sie, ze maja troche niedomagan. No wlasciwie same niedomagania (ktorych swoim jak wiemy fachowym okiem z daleka nie dowidzialem). No to poszli my do regularnej wypozyczalni i wzieli rowery gorskie, dzialajace, bez kaskow, ale za to z zapieciem (a noz ktos z wyspy bedzie chcial z nimi zwiewac) i tez po krotkim targu za 8000$ (normalnie 10000$).
Przekonuje M&R bysmy pojechali odkrytym wczoraj przeze mnie skrotem (tam gdzie to ci cavalieros). Droga troche bardziej polna niz asfaltowe i pod gore i jeszcze jeden skret pomylilem i w efekcie Maite pomyslala, choc na szczescie nie zwerbalizowala, ze ona to jednak nie moze. Mogla. W nagrode odkrylismy moai, ktorego nie ma na zadnych mapach :)
Zrobilismy duza petle. Z Hang Roa przez Rana Rururku (czy jak sie to cholerstwo), Anakene do Hang Roa. Potwierdzam za innymi zrodlami - to lepszy kierunek niz w przeciwna strone.
Droga biegnie sobie pierwej brzegiem Pacyfiku. No jak sie latwo domyslic, widoki cudne - pacyfik uroczy, woda blekitna, fale bijo, maoi od czasu do czasu raczej lezo na pysku niz stojo. W pewnym momencie juz sie mi one przejadly, ale to nie koniec. Mijaja nas wycieczki regularne autobusami i jeepami. Na rowerze jednak fajniej (juz widze jak sie Michal teraz smieje - rowery nad morzem).
Cudem okazuje sie byc to Raraku Roa (czy jak sie to cholerstwo) - wulkan z ktorego (jest teraz troszeczke zdemoloawny) produkowano te moai. Stoi ich tam koli 300, tkawia w ziemi po szyje lub lea lub jeszcze nie sa wyciete ze skaly. Niektore do 11m dlugosci. I niby przesyt, ale tym razem to nader urocze. Wdrapujemy sie do krateru. Tam znowu jeziorko tym razem juz z tatarakiem. A potem wdrapujemy sie na krawedz wulkanu i konsumujemy luncz na tej krawedzi. Oooo co to bylo za miejsce. Z jednej strony ten caly krater z tatarakiem, a z drugiej panorama oceaniczna z ahu takatiri (czy jakos tak... tego sie nie da pamietac). To ahu takatiri bylo rpzewrocone przez tsunami, ale japonczycy dzielnie postawili w pion. Jest tam chyba 13 stojacych figur, w tym jedna w czapce.
Posileni i zachwyceni tym rararakuku przemy dalej (droga troche traci tu na jakosci i jakby zada od nas podjazdu w gore), by w koncu dotrzec na... Anakene. To ta jedyna plaza na wyspie, na ktorej wolno sie kapac. 100 m slicznego piaseczku pod palmami. I jeszcze ahu z maoi do kompletu. 100m na cala wyspe! Na szczescie jest opza sezonem i udaje sie nam tu zmiescic na polgodzinny odpoczynek. Oczywiscie chlod oceanu mnie nie bawi, wiec na plasy morskie sie nie nastawiam. Zreszta i tak niewiele osob plasa.
Po 17.30 wyruszamy stamtad. Droga niby znow wygodniejsza, ale tym razem uparcie pod gore. i oszukuje, bo jak sie wydaje, ze juz sie wjechalo to ona dziwnie skreca i znow pod gore. Jak juz jestem na etapie wyplucia galek ocznych to mija mnie to moje malzenstwo z hostelu i pyta jak sie czuje i czy zmeczony. No nie.. po prostu swiezynka.
Ale za to jak sie pozniej okazuje, gdy juz sie wjechalo na ta przelecz (co dalo 1/4 calej drogi powrotnej), to potem jest juz ciagle z gorki i do Hanga Roa dojezdza sie prawie bez pedalowania. Cudownosci. Eukaliptusy i te sprawy. Bylem swiecie przekonany, ze wrocimy pozno noco (na szczescie mialem latarke), a tu... zdazylismy jeszcze na piekny zachod slonca przy Tahai. Niebywale.
A przy Tahai czekal juz na nas Filip (Czech na wymianie studenckiej w Santiago). Jak on to zrobil to ja nie wiem. Spotykalismy go przy kazdym moai (tzn gdy przyjezdzalismy to juz tam byl i sie wloczyl po okolicy). Normalnie teleportacja. My wyjezdzamy z jednego - macha nam. Przyjezdzamy do nastepnego - wita nas. Autostop rulez.
I znow przegadujemy kolejna godzine usilujac sie umowic na dzien nastepny. W totalnych ciemnosciach odprowadzam ich na kemping. Spia pod namiotami na cyplu dosc daleko od centrum. Ma to urok, bo gdy sie rano odsuwa namiot sie widzi Pacyfik. Tylko te cholerne fale tak cholernie sie tluka... (no slychac je nawet w moim pokoju z dala od brzegu)