Dzien cudny, wakacyjny. Wynajelismy samochod w piec osob (M&R, Filip i Veronika - Czilijka) za 30000$ czyli wyszlo taniej niz rowery. Przepraszam za te wstawki cenowe, ale moze ktos kiedys bedzie chcial praktycznie wykorzystac moje wypociny (ja sie wiele z tego geobloga od innych dowiedzialem).
No wiec pojechalismy. Prosto na Anakene. Na ten piasek. Pod palmy. Ku lazurowi Pacyfiku. I na tym piasku sie rozlozylismy i wakacje... Slonce prazy niemilosiernie, wiec ja z moim uprazonym karkiem pod palme w cien i blogosc. Co tu duzo pisac.
Pozniej krotki spacer zeby znalezc pobliska druga plaze Obaje, na ktorej nie mozna sie niestety kapac. Ale arakcyjna. Koniom na tamtej plazy zakazy nie przeszkadzaly. Spacer odbylem boso przez te skaly jak pumeks i pole ostow... no coz.
Piekne przedpoludnie. Niestety nadbiegly chmury, posluszne wobec zmiennosci tutejszego klimatu i sie zebralismy i odbylismy wycieczke odwrotna niz wczorajsza. Prawie wszystkie atrakcje raz jeszcze w odwrotnej kolejnosci (w tym luncz na krawedzi wulkanu), bo Veronika ich nie widziala oraz pare innych, ktorych mysmy nie widzieli, a Filip wyluskal.
Po drodze spotkalismy rybakow. Pierowtnie myslelismy, ze to nurkowie. Okazalo sie ze i jedno i drugie - lowili ryby harpunem. I tych ryb kupili my z 5 sztuk, a potem jeszcze takie tam patatas i ryz i cebule (wielkosci glowki malego dziecka!) i... na zakonczenie upieklismy sobie na roznie cudowna kolacje na kempingu. Ryby pieczone na ruszcie i risotto z cebula i wino. Ziemniaki zdazyly sie upiec dopiero na deser, a i tak nie do konca. To byl piekny wieczor. Wakacje pelna geba. :-)