Gdy wyjrzalem rano przez okno byla piekna pogoda, zas gdy za moment wyszedlem na ganek to juz padalo (z blekitnym niebem w tle). Dziwne. Zjadlem snadanie na ganku z widokiem na ogrod i zdazylem przez ten czas zostac zaproszony przez zorganizowane malzenstwo z hostelu na obiad. Mile. Zaprosili i natychmiast zwiali gdzies na motorze.
Nie majac scisle okreslonych planow i zobaczywszy juz glowne atrakcje wyspy zaczalem sie blakac. To mercado, gdzie panuja jakies astronomiczne ceny pamiatek dla turystow, ktorych zupelnie nie potrzebuje. To nad ocean, gdzie w panujacym zimnie po raz pierwszy zobaczylem na zywo wyczyny surfingowcow. No co, co na zywo to nie w telewizji. Jakies dwie atrakcyjne panny w bikini mialy swoich instruktorow, ktorzy wyluskiwali im jak podskoczyc na desce na fali, a w tle smigali inni w specjalnych piankach. Na sam ten widok bylo mi zimno. Dobrze, ze spotkalem Maite i poszlismy na kawe. Ale nie na dlugo bo zaraz nadjechalo malzenstwo na motorze i zaczelo mnie ciagnac na obiad. No co sie bede opieral. Solidny makaron z miesem i wino. W zamian bylem mily i sluchalem i opowiadalem. Sa ze soba od 10 lat a wygladaja jak swieze golabki. Strasznie to sympatyczne.
Popoludniu z M&R wybralismy sie na Orongo. Wczesnie R zdazyl sie ponapawac nurkowaniem, na ktore w koncu poszedl sam. 30 minut, ale ponoc warto. I zolwia morskiego widzial. Ponadto niewiele bo morze strasznie zmieszane bylo.
Na Orongo juz bylem, ale chcialem raz jeszcze. Szlismy brzegiem i trafilismy na jakas jaskinie z malowidlami naskalnymi (wygladaly bardziej jak zacieki) i ponoc rytualna dla kobiet ciezarnych. Pozniej, gdy zaczelismy sie juz drapac w gore zaczelo lac niemozebnie. Postalismy przez chwile pod eukaliptusem, ale marna z niego oslona. Wiec R poszedl sie zapytec do pobliskiego domu czy mozemy przeczekac pod dachem. O dziwo, do domu stojacego zaraz kolo szlaku, ktory ciagle mijaja tlumy turystow zaproszono nas serdecznie. Dziwne to, bo ja chyba bym do tych tlumow lazacych mi po podworku strzelal. Energiczna seniora zarzadzala psami w jezyku niemieckim i do nas mowila w roznych jezykach. Myslala nawet, ze mowi po polsku. A pod stolem spalo 5 kotow. Pelny surrealizm.
Mokrzy taszczymy sie dalej na szczyt. W butach chlupie, bo zamokly od traw. Kolo nas biegnie jakis czarny pies przybleda. Panorama coraz szersza i atrakcyjniejsza. I na zakonczenie jawi sie nam stado krow. Pies przybleda rzuca sie ze szczekaniem. Krowy uciekaja i zostaja 2 byki na sciezce. Byki na sciezce, szczeka na nie piec a ja stoje za nic w pomaranczowej kurtce... Wszyscy zadali sobie pytanie co to bedzie dalej. Na szczescie nic nie bylo - dostojnie oddefiladowaly po chwili za krowami odstraszywszy psa. Ladnie by bylo.
Na szczycie powtarzam zachwyt, towrzyszac w zachwycie M&R. Fajny ten krater Orongo. Brniemy sobie dalej wzdluz krawedzi i mija nas kilka autobusow z bachorami. One wszystkie do tego parku, gdzie to ja juz bylem, a gdzie teraz M&R sobie pojda. Ja zostalem czekac. Najpierw mi sie podobalo, bo kontemplowalem krater, robilem sobie zdjecia, rzulem ciasteczko, no ale zaczelo mi sie robic zimno. Coraz zimniej, a oni w tym parku z kamieniami. Ilez mozna. Wystawilem sie na slonce (zachod nie z Tahai tylko z Orongo?), troche mniej zimno, alez ile mozna? W koncu wrocili. Okazalo sie, ze musieli wystac sie w kolejce do kamieni za tlumem tych bachorow. Uo jesu. Na szczescie zalatwili zjaz na dol pick-upem. Super. Z R siedzielismy na pace. Ale przezycia. Nie dosc ze serpentyny tej czerwonej drogi, to widoki calej wyspy przed nami. Do tego jeszcze zaczelo zachodzic slonce. No jabym tego nie wymyslil, ze tak moze sie przytrafic. Bomba.
A pozniej szybki goracy prysznic i wyjscie na wieczor kultury polinazyjskij czyli show (czytaj ´cziou´). Opis tego to caly rozdzial a la kafka. Obiecuje uzupelnic tutaj niebawem.
---------------------------------------------
Wieczor taneczny podobal mi sie szalenie. Wpadl polnagi tlum i zaczal sie miotac i pokrzykiwac przy wtorze gitar i bebnow obslugiwanych przez drugi polnagi tlum, ktory wslizgnal sie wczesniej. Co tlum krzyczal to nie wiem, bo tlumaczenia nie przedstawili, a bylo to chyba w jezyku lokalnym rapa nui. Ciala tlumu oczywiscie reprezentacyjne, uroda grzeszyli wszyscy (z niewielkimi wyjatkami) jak na polinezyjskie korzenie przystalo. Dziewczeta mialy biodra o 10 stopniach swobody (chlopieta tylko o 8) i tymi biodrami robily takie rzeczy... i jeszcze rencami tak falowaly... Panowie dla odmiany machali lydkami i klepali sie w spocone torsy. Machajac tymi lydkami (i o dziwo biodryma tyz) wymachiwali przy okazji tymi smiesznymi spodniczkami raczej z wiskozy niz trawy, opierajac sie glownie na pozycjach scisle maczo - glownie waza i czajnik.
Wsrod nadzwyczaj urodziwych dziewczat wyrozniala sie jedna, ktorej sadlo zaslanialo spodniczke. Dla odmiany wsrod nadzwyczaj umiesnionych chlopcow wyroznial sie jeden - o polowe mniejsza chuderlawa sierota, ktorej opasla spadala z glowy i ciagle ja poprawial. W ogole jakos tak swobodnie traktowano przedstawienie, wychodzili sobie za kulisy i wracali do woli. Co jakis czas mowili cos, na szczescie w kilku jezykach - od angielskiego po japonski. Po 5 minutach spadlo na mnie dziecko (jak wiemy na mnie spadaja rozne rzeczy, jak np boa z nieba). Dziecko zaplakane, mama sie miota na scenie. Na szczescie zaopiekowal sie dzieckiem Filip, a ja musialem tylko zniesc kopanie po plecach.
Czesc finalowa miala charakter typu ´kazdy tanczyc moze´ czyli rzedy pierwsze zostaly wciagniete na scene i obtancowane (lacznie z przymusowym obnazaniem co niektorych) i zapanowalo totalne pandemonum. Pozniej mozna sobie bylo zrobic zdjecia (nie wzialem aparatu). Uznalismy to z Maite prostytucja kulturalna i doniosle sie wynieslismy z tego kurnika. Bo nadmienic trzeba, ze cala ceremonia odbyla sie w takiej stodole ze scana, o charakterze troszke kurnika. Rzedy pierwsze to krzesla plastikowe ze znaczkami CocaColi (12000$) zarezerwowane dla hoteli z bardziej podeszlymi goscmi. My zas siedzielismy na grzedotrybunie (10000$) w tyle sali, skad bylo i tak lepiej widac.
Bardzo udany wieczor :-)