Dzis dzien prosty - powrot.
Wylot koli poludnia, wiec po sprawnym spakowaniu zdazylem jeszce zajrzec jak wyglada msza w jezyku rapa nui. Okazalo sie, ze nie serwuja jednak po lokalnemu. To se poszedlem nad morze na ostatni spacer po wielkanocnej, powiedziec ´pa´ Tahai.
Potem ciau wszystkim w hostelu i piechota na lotnisko. No ten kilometr, dwa dam rade. Rade dalem. Tam i Stefan i Maite z Ricardem.
Lot jak lot - tym razem 4 godz. Kocham latac. Zwlaszcza jak karmia i wino gratis. Oraz whisky. Umililem sobie czas Indiana Jonesem, a pozniej korzystajac z chwili spokoju wyliczylem jeszcze, ze na to co chce tu zobaczyc brakuje mi z tygodnia. Mam nadzieje, ze to zle obliczenia z powodu whisky. I pozegnanie z Maite i Ricardem. Moze jeszcze jutro na obiad zdazymy razem? Moze zajrza do Krakowa?
Nocleg w moim hostelu na Plaza de Armas. Po drodze kupilem na terminal de brjocha bilet na jutro na nocny autobus - zobaczymy co to ta semicama. W hostelu przywitala mnie Olga - ta sama, ktora witala mnie za pierwszym razem. Milo widziec znajome twarze. Lokera mi nie okradli, wiec mam w czym chodzic. Panowalo tu male pandemonium, bo w tele byl jakis mecz. Zszedlem na dol zjesc hotdoga na kolacje. Nazywa sie to tu completos i ma w sobie jakis absurdalny zestaw dodatkow zaczynajac od surowek a na majonezie konczac. A na ulicy tez pandemonium, bo wszystkie menty mecz ogladaja. Mam nadzieje, ze trafie kiedys na lepszego hotdoga. Obym to strawil :)