Planuje rannym autobusem ruszyc do Argentyny. Z Pucon w pn, sr, pt i sb jezdza autobusy Igillaima do San Martin (10000$) i do Neuquen (15000$).
W nocy chcieli mnie zmordowac... Nie dosc, ze dusila mnie polmetrowa (!) pierzyna to jeszcze kaloryfer parzyl. Otwieranie okna nie dawalo efektu. Do tego zoladek mi sie troszeczke zbuntowal (chyba ten serek bez smaku o konsystencji galaretki - quesillo). Uo jesu. Ale uparcie zyje, martwic sie nie nalezy.
Wywleklszy sie spod pierzyny i skrzypiacego uroczego pokoiku raznie poczlapalem na autobus. No az tak luksusowy nie byl, ale co mi tam. Jedziemy przez coraz to biedniejsze puebla. Znaczy mniej turystyczne, domki coraz ubozsze, mniej zadbane, takie przypominajace kolorowe domki dzialkowe. W pewnym momencie konczy sie asfalt, zaczyna droga usypana z tluczonych kamieni. Pieknie. Niemniej chrzanic domki i kamienie, skoro takie widoki. Zaczelo sie od doliny wsrod tych gor, co prawda z drzewami bez lisci, ale za to szczyty osniezone rekompensowaly wszystko. Mialo niby lac (dlatego odwolywali wchodzenie na wulkan), ale slonce piekne, tylko przy szczytak klebia sie takie chmury. Atrakcyjnie sie klebia. Jedziemy, jedziemy - coraz ladniej. Wiosna pelna geba, strumyki nabrzmialy i wyszly z koryt. Pozniej serpentyny na przelecz, gdzie jest przejscie graniczne. Wow. Dobrze, ze drzewa tych lisci jeszcze nie maja - widac te widoczki ze szczytami czas caly.
A pozniej... a pozniej to sie zaczely araukarie. Najpierw po kilka, a potem to juz regularny las. Totalnie abstrakcyjne drzewa, sterczace jeszcze ze sniegu, a za nimi oczywiscie te szczyty. I jeden wulkan. I tak sobie jechalismy ta plaska dolina az do upchanego w zaspie przejscia granicznego. Tzn. najpierw czilijskie, a potem 50m dalej argentynskie. No i jestem w Arhentinie. Widoki dalej byly sliczne, tym razem skalisto-araukariowe, ale nie bede sie juz nad nimi rozczulal.
No i wpadlem z deszczu pod rynne. Okazalo sie, ze San Martin to taki sam kurort jak Pucon. Momentami wydaje mi sie, ze Krynica i Zakopane musialyby jeszcze powalczyc o taki standard jaki tu panuje. Domki sliczne, drewniano-kamienne, ale bynajmniej nie w stylu uroczo-ustronnym, ale kurortowym. Pierwsze co zobaczylem wjezdzajac do San Martin to... pole golfowe. Sportow mozna tu uprawiac ile dusza zapragnie - narty, snowbord zima (nawet sie zastanawialem czy sie nie wybrac, ale nic tu ze soba narciarskiego nie mam), a kajaki, rybolostwo, splywy, tenis czy co tam jeszcze latem. A najwazniejsze, ze pogoda - slonce bez jednej chmurki.
Jakas mila seniorita z autobusu troskliwie odprowadzila mnie prawie pod same drzwi hotelu, ktory znalazlem w przewodniku, oprowadzajac mnie przy okazji po calym miescie, pokazujac glowny plac i gdzie to kantor. No ale cena tu 100$ (pesos), wiec znajduje inne lokum - Hostel Sequoya, 45$ (pesos) ze sniadaniem i internetem gratis.
Niemniej wcale mi humor nie dopisuje. Przeto parlem tu, zeby pozniej przejechac sie przez Zapale ruta R40 do Mendozy. To ponoc jakas zwirowa kultowa trasa, a sadzac po jezdzie po tym zwirze z czile to bylem pewien, ze tam cos jezdzi. A tu kupa... Na dworcu dowiedzialem sie, ze tam nic nie jezdzi, bo wlasnie droga marna... A do Mendozy to sobie moge jechac, ale przez Neuque czyli naokolo i 18 godz i 170$ (tym razem pesos argentynskie, dolar=3pesos). Frustracja.
Uparlem sie jechac do San Pedro de Atacama, a to jest na polnocy Chile. Oznaczaloby to przedarcie sie stad jakies 3000km na polnoc. Przez ta Mendoze, do Salty, przez granice i z powrotem. Tylko, ze: polaczenia Mendoza-Salta to kupa czasu (autobusem) lub pieniedzy (lotem przez Santiago). Metoda mieszana nie wchodzi w gre, bo akurat w sobote, gdy mi potrzeba, nie ma lotow z Santiago do San Pedro (w niedziele za to jest 5). A czas wchodzi w gre, bo autobusy z San Pedro do Argentyny odchodza tylko 2 razy w tygodniu (sr i ndz), a nie moge tam utknac przeciez na tydzien.
Uo jesu... spedzilem 2 godz. przy kompie, zeby to wszystko poskladac. I wlocze sie taki struty po miescie wsrod tych slicznych alpejskich domeczkow i usmiechnietych odstrzelonych turystow. Szlag. Wszystko sie sprzysieglo, zebym tam nie jechal. Znaczy, ze los chce inaczej.
I nagle - oswiecenie. Jak w bajce o zaczarowanym olowku. Trzeba jechac, gdzie indziej.
Przewrcam caly plan wycieczki do gory nogami. Zmieniam wsio. Zamiast uparcie na polnoc, pojade na poludnie! A raczej troche na wschod! Hurra!!! Taki jest urok takiego swobodnego sie blakania :-)
Spie cudownie, zoladek jakby lepiej.