Juz mi sie nie chce pisac: ´Jesu jak tu piknie´. Bede pisal skrotami: JJTP.
Wiec JJTP. Opisze co i jak pozniej, bo wlasnie pedze na bus. Rano mam sie obuszic po drugiej stronie Arhentiny - Puerto Modryn. 13 godzin w autobusie ´coche cama´ (lozkowym) - zobaczymy.
No wiec Bariloche to pierwsze miasto, gdzie musze uwazac, zeby mnie jakis samochod nie przejechal. Lezy na brzegu jeziora o jakiejs dziwnej nazwie Huacostam. Jak wszystkie miasta, ktore tu widzialem zbudowane jest na planie szachownicy, a poniewaz brzeg jest pochyly to ulice rownolegle do jeziora sa w miare poziome, zas prostopadlymi trzeba sie wspinac. Bez jakischs wiekszych ochow, moze poza goralska architektura glownego placu i panoramo jeziora i sterczacych szczytow zewszad. Mnie przede wszystkim rzucily na kolana sklepy, a raczej hipersklepy wielkosci basenu (z trybuna) z... czekolada. Maja tu nawet muzeum czekolady. Czy ktos slyszal o sztuce argentynskiej czekolady?! No wiec wszedlem, a poniewaz obfotografowalem to i owo, dla spokoju ducha kupilem najmniejsze pudelko. Smaczne (zezarlem dopiero w autobusie).
Wstalem znow jak skowronek, mszczac sie godzina pobudki na wspollokatorach. Sniadanie (tosty z marmelada i kawy wbrod) i szpula na dworzec po bilet. Zdobylem ostatni!! Co prawda przy wejsciu do WC i nie przy oknie, ale who cares - mam bilet. Wyjazd o 18, trzeba za ten czas nacieszyc sie parkiem. Wiec z dworca od razu pojechalem w sina dal. Po drodze dwa razy zlapal mnie kanar (na szczescie mialem te smieszne bilety, ktore wygladaja jak fragment metra krawieckiego, bo skladaja sie z malutkich talonow).
Najprostsza trasa tutaj to tzw. Circulo chico, czyli wokol jeziora moreno. ale czasu nie mialem, wiec sobie tylko pospacerowalem w miejscu zwanym Puerto Panuelo. To jest przewezenie miedzy dwoma jeziorami, z polwyspami w strone kazdego z jezior. No i to niebo i to slonce i te jeziora i te szczyty i co mam pisac. Wada jedna - pelny kapitalism. Miedzy tymi jeziorami pole golfowe. Wszystkie brzegi wysprzedane i nie da sie podejsc nad wode, bo wszedzie ekstrawaganckie domki letniskowe. Znalazlem sobie wiec miejsce widokowe i opamietawszy sie po oblakaniu fotograficznym po prostu sie cieszylem istnieniem. Zauwazylem jeszcze, ze wstep do parku jest zroznicowany. Extranjero - 20, argentino - 7. Coz.
Wrociwszy do miasta udalem sie na obiad w lokalu wczorajszym. Przypadl mi, bo nie bylo tu ani kawalka turysty, ze to zestaw lokalnych. W ogole to jakos tak zawsze trafiam w dziwne misjca i ciagle mi powtarzaja, ze polacos to mieli chyba kilka miesiecy temu i ze w ogole ich to niewiele. Chyba podrozuje wpoprzek.
Ale wracajac do lokalu, wydaje mi sie jakos tak, ze to lokal ponikad zydowski, sadzac po jezyku w jakim napisana byla wywieszka w witrynie oraz fakt, ze w piatek popoludniu juz sie zamknelo, przez co nie nabylem empanad na droge. Moze wiec to co wczoraj argentynskiego zjadlem to byl po prostu jakis czuent czy jak? Nabuzowany cwiartunia wina urzadzilem sobie totalnie relaksujace blakanie po miescie z plazowaniem na kamienistej plazy wlacznie. Gryt plyzer. I wtedy przytrafil mi sie rzeczony sklep z czekolada.
Kupilem jabluszka i udalem sie na dworzec godzine wczesniej z planem, ze najwyzej posiedze i poczytam ksiazke. Bogu dzieki. Autobus, ktory mi wskazano na dworzec (10 min normalnie) pojechal trasa pijanego weza i zanim dowiozl mnie z odgryzionymi palcami do celu, obwiozl mnie po wszyskich podmiejskich dzielnicach. No ciekawe to bylo, ale nie zeby 5 min przed odjazdem autobusu. Niemniej zdazylem.
Kolejna scena pandemoniczna (?). Przed autobusem tlum. Niby normalne, ale okazalo sie ze to tlum rodzicow pakujacych bande bachorow plci zenskiej. I tu scena jak z amerykanskiego filmu. Banda bachorow stoi w kupce na tle autobusu, a na przeciw 20 rodzicow, kazdy ze swojo kamero filmuje. Oddalem zezowatemu panu bagaz, rozbieganemu stewardowi kawalek biletu i zaladowalem sie na wskazane miejsce. Siedzenie bylo na innym pietrze niz bachory i nie przy WC i pojedyncze, a nie podwojne (znaczy siedze sobie sam przy oknie w tyle pokladu - spokoj swiety).
Juz nie moge wierzyc w nic co mysle, bo i tak na koniec jest inaczej. Tym bardziej, ze po 3 godzinaj jazdy steward oswiadczyl, ze sie numery cambiado i tak naprawde siedze na gorze. Wyrzuciwszy z mojego miejsca innego pana wtloczylem sie w fotel nie rozkladajacy sie do konca, bo go blokowala gasnica. Ale OK. Bachory przycichly i dali jedzenie - salatke z ryzu i kurczaka z majonezem z... ryzem i gicza kurczacza na cieplo. Na szczescie wypiwszy 2 kubki wina (chilijskiego) udalem sie na audiencje do Morfeusza i to tak intensywnie, ze w nocy dwa razy sie budzilem i chcialem oworzyc oczy, ale mi nie wyszlo. Dodali cos czy jak?