Dzis dokonalem przelomowego odkrycia - otoz mozna po prostu nic nie robic. Nie trzeba sie caly czas wloczyc i namietnie zwiedzac, ale mozna przesiedziec z ksiazka jakis czas przy herbacie. (przy komputerze sie nie da posiedziec, bo te tutaj dzialaja tak, ze raczej nie dzialaja, a dzis niedziele i kafejki nieczynne, i dobrze)
Novum, novum novum.
Obiecalem sobie leniwy dzien. Wiec wstalem dopiero o 8mej. No 8.30. Zjadlem sniadanie (jak zawsze sniadanie hostelowe to tosty z marmelada i kawy wbrod) w towarzystwie dla odmiany Austriaczki i Meksykanina, ktorzy studiuja architekture w Cordobie. Tak sobie pomyslalem, dzis luzik i pozyczylem rower i pojechalem na plaze, wieloryby ogladac.
Wlasnie! Wieloryb po tutejszemu jest bellancha (albo jakos tak) co w wolnym tlumaczeniu oznacza szeroki brzuch :)
No wiec ja na ta plaze El Doradillo - 13 km na polnoc od Puerto Madryn - tym rowerem. Jesu. Po 15 min. gdy wyjechalem z miasta chcialem zionac duchem. Ogolnie rzecz biorac jechalo sie tak, ze nawet jak bylo mocno z gorki to mi sie rower sam zatrzymywal...
Przede wszystkim wialo niemozebnie i oczywiscie w pysk. Gdy sie na chwile zmienilo i zaczelo wiac z boku to tez nie bylo dobrze, bo wywiewalo piach z nasypow przy drodze tak, ze nie bylo tej drogi widac. Po wtore rower to chyba nawet nie wiedzial co to jakis smar, nie mowiac, zeby taki smar mu kiedys zaaplikowano. Na sluch to zamiast smaru uzywa sie tu piasku. Poza tym byl o dwa rozmiary za maly i musialem wygladac co najmniej jak myszka miki na rowerku dzieciecym. Na szczescie po paru kilometrach odkrylem, ze siodelko jednak sie nie lamie, gdy je az tak podniose. A na zakonczenie droga - pierwej z asfaltu przeszla w popekany beton, a potem, jak juz myslalem ze mam sie po tym betonie drapac pod wielka gore, to skrecila w bok w jakis udeptany szuter. Wiec walczylem z ta droga, rowerem i wiatrem. W takich chwilach czasem dobrze jest byc samameu, zeby nikt nie slyszal co sie mowi, a powiedzialem duuzo. Ostatecznie opanowalem system ´kawalek jade, kawalek pcham´ i jakos dotarlem. Przy pierwszym zejscie na plaze z nazwa doradillo, stwierdzilem skrecam, najwyzej bede plaza pchal.
Nooo... od razu wszystkie trudy szlag trafil i nawet wiatr wydal mi sie uroczy, nawet jesli sam otwieral ci oczy, podwiewajac powieki. Wielka plaza, dluuga i szerooka. Na jednym i drugim koncu piaskowe klify (czy klify moga byc piaskowe?) i walace fale, a w tych falach te szerokie brzuchy, czyli wieloryby. Az takiego szczescia jakie tu mialo miejsce przedwczoraj to nie mialem (wtedy podplywaly prawie na piasek), ale bylo ich troche. Puszczaly fontanny, wystawialy lby, machaly pletwami i ogonami. Jakies 20 m od brzegu najblizszy byl. Moze nie histerycznie spektakularne jak turlania i podskoki, no ale sama swiadomosc! I tak sobie lazlem pod wiatr po toczacym sie piachu, ze skrzeczacym rowerem wzdluz fal w towarzystwie wielorybow. A w przybrzeznych krzakach (nie ma wydm, sa krzaki na piachu) kilka grupek robilo sobie grilla czyli barbacoa. I tyle.
Jak wracalem, to wbrew moim przypuszczeniom wiatr nie zmienil kierunku i dla odmiany prawie wpychal mnie na gorki, wiec wrocilem momentalnie.
Przewiozlem sie po bulwarze w Pont Madryn. Grupki spacerujace, troche mlodziezy gra w kosza itp Niewiele tego, bo nikt sie nie chce pchac na taki wiatr. Odkrylem budke, w ktorej pan smazyl jakies morskosci. Smazyl kazdemu swieza porcje. Zazyczylem sobie kalmary. I pan te kalmaru najpierw w bulce i mace, potem na olej i takie gorace dostalem z cytrynka. Zarlem kalmary, na sloncu, na bulwarze, gapiac sie w ocean. I wtedy wlasnie dokonalem tak wielkopomnego odkrycia. Postanowilem jechac do hostelu.
Przewiozlem sie troche po miescie, ale to strasznie nudne, jak ulice sa w kratke i jednymi sie jedzie w prawo, a drugimi w lewo. Poza tym to miasto nie jest az takie atrakcyjne, a muzeum oceaniczne (po co mi wypchany slon morski, skoro widzialem zywego) w niedziele nieczynne. Wiec na ta herbate i ksiazke. Zanim sie wzialem za ksiazke, wytrzepalem worek piasku ze skarpetek, nie przypuszczalem, ze az tak wialo...
Zajrzalem jeszcze dzis do tutejszego Carrefura (sic!). Zupelnie inne rzeczy tu sprzedaja. Chleb najwazneijszy bynajmniej nie jest. Sokow niewiele, za to win 2 regaly i to bez osobnej kasy. Wina od 3 do 30 zlotych (za flachie). Warzywa jakies dziwne. Sera bialego jeszcze nie wynalezli, zoltego tez niewiele. Kupilem jakis podejrzany w pudelkach, myslac, ze twarozek, a to taki bardziej topiony. Parowki jeszcze bardziej obrzydliwe niz polskie. Ciastka dziwne (krakersy, albo takie przekladane kajmakiem). I popularny jest tu wlasnie ten kajmak (czyli krem z mleka taki jak sie u nas do piszingera pcha), albo jakies ´dulce z patatow´ (co to nie wiem) albo takie slodkie i twarde cos z np orzechami. Czulem sie jak w muzeum osobliwosci, ale to tez dobre doswiadczenie. Poza tym musze w koncu sprobowac mate! Hierbata inna niz zwyczajna i pije sie ja w takich specjalnych kubeczkach z rurka i kilka razy zalewa wrzatkiem. Uff... co kraj to obyczaj.