Caly dzien przy wodospadzie od strony argentynskiej. Wrazenie ogromne, ale... absolutnie mam dosc wodospadow na jakis czas.
Pozbieralismy sie rano w nowym skladzie. Tym razem francusko-meksykansko-boliwijskim. Serio. I dojechawszy do parku (znow 40$) lazilismy tam caly bozy dzien. O ile brazylijska strona daje widok raczej panoramiczny, o tyle po stronie argentyjskiej mozna podchodzic do tego wodospadu na wiele sposobow i w wielu miejscach. Jak pisalem lazenia na caly dzien. I od gory i od dolu i od srodka. Piekne slonce tym razem. Orzeszkowa nie jestem widokow nie bede opisywal. Niemniej... no jaja opadaja. Palmy, jakis busz a la dzungla dookola, a tego buszu wylaza mrowkojady, zeby zebrac jakiegos jedzenia od turystow. Wielkie jaszczurki i kolibry (nie zebraja niczego) i takie wielkie ptaki podobne do sepow i jakies stada motyli, ktore czasem wygladaja jak jesienne liscie porwane przez wiatr, bo maja kolory od jasnozoltego po ciemno czerwony (i zielone i niebieskie i w ogole). Te wodospady jak opadaja, to na srodku tworza wyspe i na nia mozna lodka poplynac i jest tam kawalek plazy z drobnych kamyczkow i... bursztynow (chyba) i sie tam wybyczylem. Na tej wyspie jest kilka stanowisk widokowych na wodospady tak z bliska. I widac z niej jaki piekny kanion tworzy rzeka jak juz sie wywodospadzi. Taki skalisty kanion, w ktorym sie wije, a na scianach kanionu panoszy sie dzungla. A przede wszystkim, jak sie tak paleta po tych cudach to... co chwila pojawiaja sie tecze w tej rozbryzgujacej sie wodzie. No raj po prostu.
Spotkalem oczywiscie i Paule i Nikaraguanos i Francuzow z wczorajszej wycieczki. Wrocilismy jak zamykali czyli kolo 18. Po wczorajszym przemoczeniu troche mnie zlozylo i przeziebilo, wiec na zakonczenie juz mialem serdecznie dosyc. Ale zlego cholera nie bierze.
Odpoczawszy troche udalismy sie na kolacje w towarzystwie jeszcze bardziej miedzynarodowym, bo Alina zapoznala gdzies kolejnych francuzow i amerykanow i australijczykow i nie wiem kogo tam jeszcze. Celem byla parilla. Trzeba w Argentynie sprobowac. Jest to absolutny zwal roznego typu mies i kielbasek i kiszek z grilla. Sie tak siedzi z chlebem i salatkami i kelner co chwile donosil po kolei cos upieczonego i jak sie mysli, ze to juz koniec to przychodzi kolejny kawal. A to kaszanke (tylko bez kaszy; jak sobie uswiadomilem, ze to wlasciwie upieczona krew, to mi przestalo smakowac), a to kielbaski, a to kawal zeberek, a to kawal kurczaka, a to kolejny kawal wolowiny... W polowie kurczaka juz wysiadlem. Wiem, cos mi sie stalo, ale moze taki zwal mies mi zycie uratuje.