Ranek zaczal sie o 7mej od panicznego pakowania. Francuzki nie spelnily moich oczekiwan i nie wyniosly sie na jakas wycieczke, wiec zeby sie tak strasznie nie tluc w pokoju litosciwie wynioslem sie z dobytkiem na galeryjke przed drzwi (ciekawe czego zapomnialem). Niemniej na pewno i tak mnie znienawidza, bo zatkal sie kibel. Bynajmniej nie przeze mnie, ale ktos musi byc winny.
{matko bosko, w tym inetcafe chodza karaluchy...}
Odwiedzam recepcje, zeby sie wymeldowac. Do odjazdu autobusu zostaje mi 20 min, a tu jeszcze sniadanie i kantor. Kantor 4 kwartaly stad. No to rura do kantoru (jak sie potem okazalo na wymianie jestem jakies 10$ w plecy), zwiniecie paru rogalikow w ramach przyslugujacego mi sniadania, odebranie plecaka z recepcji. Boze o dzieki, hostel stoi naprzeciw dworca, wiec w ostatniej chwili sie zaladowalem do autobusu tajemnieczo opisanego 'Argentyna-Paragwaj'. W autobusie tlum dosc interesujacy etnologicznie. Obok mnie sadowi sie jakas kilkunastoletnia chyba indianka z wielkim tlustym sliniacym sie bobaskiem. No, takim, jakie uwielbiam. Siedze i pilnuje, zeby nie zostac wysmarowany wydzielinami dzieciatka. Obok stoja 5-6 letnie chyba siostry (no bo ze corki to nie wierze juz) tejze mamy bobasa i patrza na mnie z wyrzutem. Tyl autobusu zawalony tajemniczymi walizami. Pod siedzeniami upchane pudla. Absolutnie ten plecam moj nie pasuje do wystroju wnetrza. Jestem dzielny, dojezdzamy do granicy. Caly autobus wysiadka - idziemy wbijac pieczatki wyjazdowe. To ja jednym okiem na plecak, drugim na te pieczatki. Ale jak nas zagonili do budynku to juz plecaka nie widzialem. Ku memu zaskoczeniu byl gdy wrocilismy. Tylko moje miejsce zajela siostra wlascicielki bobasa. A niech siedzi. Przejezdzamy most, jestem znow w Brazylii. Tu maja gdzies jakies formalnosci wjazdowe.
Przejezdzamy Foz de Iguazu i kolejny most i granica Paragwajska. Tu musze zdobyc pieczatke wjazdowa, zeby potem nie bylo problemow, ale jak wysiadam, to autobus juz na mnie nie czeka. Na szczescie granica to juz poczatek Ciudad de Este, a raczej demonicznego rynku (z ktory to juz mialem do czynienia 2 dni temu). Odmawiam zarobku taksiaszowi, ktory chcial mnie podwiezc za jakies 8$ i znalazwszy z pomoca przechodniow miejsce (bo na pewno nie przystanek) skad jada busy na dworzec (jakies 150-200 m za przejsciem) lapie autobus i jade na dworzec (za 0,5$).
Kolejny cud. Na dworcu czeka autobus do Asuncion. Pierwej musze sie obronic przed tlumem naganiaczy, ktory chce mi pomoc. Bilet, bagaz, wsiadam, ruszamy. Uff...
Po drodze gapie sie w okno. Widok nieciekawy. Jak w Urugwaju - plasko, czasem las. Tylko niebo niebieskie i slonce zachwycaja, za to klimatyzacja chce mnie zamordowac. No to czytam cos o Paragwaju w przewodniku i... znow zmieniam trase na jutro. Wyzywienie w autobusie zapewniaja handlarze wpuszczani do srodka co jakis czas. Kupuje obwarzanka od dziewczecia w krotkiej, plisowaniej, bialej spodniczce i podkolanowkach. Obwarzanek smaczny i cieply i tlusty. Moze to chiva tutejsza?
Dworzec w Asuncion jest na drugim koncu miasta. Linia 8 jedzie sie do centrum (Pl. Urugway) jakies pol godziny. Z drugiej strony moge dzieki temu popodziwiac miasto poza centrum. No... slumsy. W centrum tez slumsy, ale przelozone paroma ladniejszymi budynkami. Za drugim podejsciem znajduje hotel nie za 130000 ale za 60000 guarani (waluta; 1$=4000 guarani). Jezyk tez guarani, ale na szczescie w wiekszosci mowi sie tu tez po hiszpansku. W hotelu sympatyczne dziewcze daje mi mapke i tluamczy od razu, gdzie to bron boze mam nie isc wieczorem. No to od razu tam ide, zeby przypadkiem nie pojsc wieczorem...
Jak sie okazuje ta `zakazana dzielnica` to 2 piekne place z palmami i fontannami przy ktorych stoja: katedra (zamknieta na 3 klodki), uniwersytet (2pietrowy barak z cegiel ze sterczacymi klimatyzatorami) oraz (yhm...) senat (rozowa budka z kolumnami w stylu i rozmiarze grobu nieznanego zolnierza), sejm (palatio legislativo, duze i nowoczesne z szybami refleksyjnymi itp) oraz budynek rzadu (palatio govierno, kolonialny sliczny bialy palacyk). Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego niebezpiecznie? Przeciez tak czysto i wszedzie po policjancie? Niemniej zdjecia robie z ukrycia - siadam, wyciakam aparat z plecaka, cyk fotke i chowamy aparat w stresie, ze ktos przybiegnie i odbierze mienie... Jakiejs fobii mnie nabawily opisy w przewodniku i uwagi dziewczecia z hostelu. Na szczescie pozniej juz wyluzowalem, zauwazywszy, ze jednak nie morduja.
Przed sejmem ladny trawniczek z pomnikiem (pomnika tez pilnuje policjant). Dalej rzeka. I jak podchodze blizej do tej rzeki to mi sie wszestko wyjasnia. Na jej brzegu, naprzeciw wejscia do sejmu, 30 m od niego, zaczynaja sie slumsy. Budy zbite z tzw beleczego. Za dnia sie do nich nie zblizylem i teraz wiem dlaczego w nocy to w ogole w te okolice... Jakis absurd. To chyba najwazniejsze co zobaczylem w tej stolycy paragwajskiej. Mamroczac pod nosem rozne niecenzuralne przemyslenia ide sie szlajac w bardziej cywilizowane tereny.
Paragwaj jest ponoc najbiedniejszym i najbardziej skorumpowanym panstwem Ameryki Pld. i widac to gdy sie chodzi po ulicy. Nie byle jakiej ulicy, tylko po centrum stolicy. Przypomina sie stare miasto w Montewideo. Ruinizm resztek kamienic kolonialnych. Wlasciwie ich nie ma. Jakies 2-3 nowoczesne wiezowce firm. Pare skleconych odrapanych wiezowcow mieszkalnych. Reszta to niska zabudowa. Przy jednej ulicy troche elegatszych sklepow. Bylem na dwoch kolejnych raczej zaniedbanych placach. Na jednym z nich pare kramow z pamiatkami (w tym kolorowe koronki z jednej z wiosek pod Asuncion - skoro koronki zobaczylem to juz nie musze tam jechac), na innym minipanteon - bialy Panteon de los Heroes. Na chodnikach na plotnach Indianie rozkladaja jakies wisiorki, torby, instrumenty muzyczne. Kto to kupuje, nie wiem, bo turystow zauwazylem chyba raz w ciagu calego popoludnia. Gdzies wsrod tych ulic teatr, rozne ministerstwa, wydzialy uniwersytetu. Pare razy dostrzegam na ulicach te dwokolki zaprzegniete w konie, a wieczorem przesukiwaczy worow ze smieciami (w sumie w Buenos Aires tez byli tylko nie zworcilem na to uwagi). A wsrod tej biedoty przejezdzaja jeepy bebniace muzyka. I tak to wyglada. Wiekszosc ludzi ledwo wiaze koniec z koncem, a obok zyja np: niemieccy imigranci, posiadacze plantacji bawelny oraz megaskorumpowany rzad, ktory ponoc wyczynial cuda, np przemycal papierosy do Argentyny czy jakos tak. Kiedys prezydentem zostal urzednik Banku Swiatowego, ktory zmalwersowal jakies milijony. Kiedys ktorys z pierwszych dyktatorow wydal nakaz zastrzelenia kazdego kto zrobi zdjecie palacu rzadu. No na szczescie dzis juz to nie dziala i przezylem. Niemniej niezly kraj. I moze bez tej calej wiedzy czulbym sie tu znacznie lepiej. Niestety sie za dobrze tu nie czuje, mimo slonca i wysokiej temperatury. Kwestia nastawienia.
Po spacerze chwila drzemki i wychodze wieczorem na kawe. Kawiarnia przy placu, obok ktorego mam hotel. Taka, jaka spotkac moznaby w Krakowie - przed nia stoliki, w srodku regaly z ksiazkami. Przytulnie i kelner powtarzajacy ciagle ´Si, segnor`. Ktos obko czyta jakies dokumenty, przed kanjpa wszystkie stoliki zajete. Kawe serwuja w postaci dwoch dzbanuszkow - z esencja kay i cieplym mlekiem. Cudnie. Wychodzi z tego ze 3 filizanki. Dodatkowo racze sie sokiem z... uwaga... swiezych (a nie jakis puszek) ananasow i truskawek. No, nie moglem sie zdecydowac co wole, to wzialem tzw. tutti frutti. Slysze jak pani wyciska soki na zapleczu. Niestety troche rozciencza woda i slodzi. A za wszystko zaplacilem jakies 5$.
A! Na uwage zasluguja jeszcze tutejsze termosy. No wiec ludziska paraduja tu tak samo jak w Urugwaju z termosami i kubkami z mate. Tylko, ze tutejsze termosy nie sa dlugie i wysmukle, ale niskie i grube. NIe ma w nich wrzatku, tylko... slodzona mate z lodem. Chyba zwie sie to tetere (nie mialem okazji sprobowac). Laza tak wszyscy prawie i wszedzie i zlopia bez ustanku. Wyobrazam sobie, ze taki zapas lodu w upal 40stopniowy to zbawienie.