No to byl wielki dzien drogi, jak film drogi. Okazalo sie, ze przejechalem w poprzek kraju, zeby przez 40 min poogladac ruiny...
Pobudka wczesnie, zeby wybiec o 7mej, zeby dojechac na dworzec na drugi koniec miasta, zdobyc bilet na autobus o 8.30. Udaje sie sprawnie wybiec i zaladowawszy sie w autobus linii 8 wioze sie przez pol miasta tym razem w przeciwna strone, obserwujac zycie poranne wsrod bud przy ulicach. Troche mi sie Indie przypomnialy, nie wiedziec czemu. Wszedzie budzacy sie handel, wrazenie balaganu i rozgardiaszu. Przy ulicach pare razy zauwazam te dwokolki z konmi wyladowane warzywami i zaopatrzone w wielkie tuby typu pielgrzymkowego. Czyzby wspomaganie handlu obwoznego?
Mimo obaw udaje mi sie zauwazyc dworzec i wysiasc na czas. Znajduje firme, w ktorej place 45000 guarani zamiast 70000. Pan zapewnia mnie, ze to 5,5 godz. OK. Czekajac na autobus zwiedzam dworzec. Kramy z pamiatkami (kto to kupuje?), pani rozklada mini plac zabaw dla dzieci, a w samym centrum tkwi szklana i nowoczesna budka bankomatu, jak perla w... no.
Autobus taki sobie. Ufnie oddaje plecak do bagaznika, laduje sie i zasypiam prawie od razu. Gdy otwieram oczy - nie wierze. Gory, zalesione gory! No, przynajmniej wzniesienia. Przypominam sobie, ze gdzies tam powinien byc Park Yubui czy jakos tak, z dzungla, wodospadami i motylami, ktorego sie wyrzeklem, majac po dziurki w nosie wodospadow. Moze tylko wielkich, blekitnych motyli Morpho zaluje. Niemniej wyrzeklem sie tej bajki na rzecz ruin misji jezuickich w Trinidad, ktore tkwia na liscie Unesco i ponoc malo kto je odwiedza. Toc postanowilem jechac do Encarnacion poprawic im statystyke. Moze troche dziedzictwa kulturowego zamiast krzakow.
Niemniej zaraz znow robi sie plasko i tak bardziej nudno. Czasem drzewa. Czasem pola z chudymi krowami. Czasem pola z dojrzalymi zbozami. To dziwny widok - pszenica z palmami na miedzy. Doprawdy. Albo taka chuda krowa pod palma. Momentami nawet ladnie. Zastanawiaja mnie takie czerwone kopce (albo kamienie?) na polach. Do tej pory nie wiem co to jest. Termity? Krajobraz polodowcowy? Na jakims rondzie w totalnym `nigdzie`minely mi flagi Polski i Czech. Po co? Nie wiem. Niemniej jest tu taki zwyczaj wieszania zestawow flag, tylko z reguly Ameryki Pld. ewentualnie jakichs mocarstw - USiA, Japonii, Francji itp.
Zamiast 5,5 godz. jechalem 7. Szlag by trafil kazdego. Wyladowawszy sie w Encarnacion dopada mnie tlum naganiaczy do autobusu do Buenos. Ja nie chce do Buenos tylko do Trinidad. No to taksa za 40$. I jakos nie moga zrozumiec, ze ja nie chce, ze wole tani autobus. Argument, ze nie jestem americano ich przekonuje skutecznie. Przyjezdza autobus (za 1,5$). Zagadniete dziewcze tlumaczy mi, ze ruiny zamykaja o 17, a jest 16.10 i raczej nie zdaze, bo slonce zajdzie i w ogole. Ryzykuje. Po drodze wymyslam plan B - spie w Trynidad, tylko, ze... nie mam kasy guarani. To zaplace w dolarach. Uspokojony planem B jade w sina dal, a slonce powoli sie chyli. Kasjer (wszedzie tu autobusy posiadaja i kierowce i kasjera, zreszta system oplat za przejazd to osobna historia). Wiec ten kasjer powiadamia mnie, ze to juz Trinidad i sie wyladowuje z tymi moimi plecakami. Autobus odjezdza, zostaje w na jakiejs wiosze z calym dobytkiem na plecach. Chcialem zycia bardziej lokalnego to mam. No taka cicha wiocha, czasem smigaja motory. Zagadnietych dwoch uczniow radosnie tlumaczy mi gdzie te ruiny. Jakby turyste pierwszy raz widzieli. A ze z Polski no to juz dopiero... Mowia, ze ruiny do 18. No jesli do 18 to plan B niepotrzebny - jeszcze zdaze wrocic.
Na miejscu okazuje sie, ze nie do 17 ani 18 tylko 17.30. Mam 30 min i zachodzi slonce. Uo jesu. Panowie pilnujacy bramy zdebieli na moj widok. Nie dosc, ze ktos chce ogladac te ruiny, to jeszcze o zachodzie slonca i to z wielkim plecakiem przylazl. Totalne oslupienie. Rzucam plecak przy kasie i bigne w te ruiny.
Wbrew temu, co rzecze przewodnik musze przyznac, ze sa ladnie utrzymane - przycieta trawa, wszedzie tabliczki z opisem. Wielki obszar z ruinami misji (reduccion) z chyba XVI w., bo pozniej jezuitow stad wycofano, bo wspierajac indian zaczeli za bardzo rosnac w sile. Wielkosc i monumentalizm (mimo ze to tylko kamien na kamieniu) daje do myslenia na temat tego, jak te misje jezuickie w XVI w. musialy wygladac, nie tylko w sensie budynku, ale i samej dzialalnosci. Przy zachodzie slonca robi sie nader malowniczo. Ruiny, palmy, nikogo dookola. Zaczynam sie zastanawiac, czy bylo warto tluc sie przez caly Paragwaj poludniowy tyle godzin, zeby przez 40 min. ogladac ruiny. 40, bo przeciagnalem swoje paletanie o 10 min. mimo obaw, czy przypadkiem nie zastrzeli mnie pilnujacy zandarm. Nie zastrzelil. Chyba ze zdziewienia po prostu. I przyjechac warto bylo, choc szkoda, ze nie na chwile dluzej. Moze odwiedzilbym i druga misje w pobliskim Jesus (ponoc juz nie ruiny, ale zrekostruowana).
Dalsza podroz to cala kolejna opowiesc. Nie zastrzelony przez zandarma, laduje dobytek na plecy i wleke sie na powrot na przystanek (o dziwo jest przystanek). Na przystanku ludzie sa, znaczy moze cos pojedzie. Bo tutaj nie ma jakichs rozkladow jazdy. Trzeba wiedziec ktoredy jezdzi bus i mniej wiecej jak czesto. I sie idzie i staje i sie czeka z nadzieja, ze ten bus przyjedzie. To ja widzac tych ludzi, a raczej nie majac innego wyjscia tez staje i czekam z ta nadzieja. Czekamy i czekamy. Slonce zaszlo zupelnie. Ciemno sie robi. I tak sobie mysle, ze to jakis absurd co najmniej. Siedze na jakims przystanku, w paragwajskiej wiosze, na koncu swiata, o zmierzchu i licze na jakis autobus... Za mna autochtony cos gamlocza w guarani. Bo tu jezyk urzedowy to heszpanski, ale ludnosc i tak w guarani mowi. No gdzie zdrowy zmysl? Ale siedze solidarnie, liczac za kazdym razem, ze te swiatla na gorce to autobus, ale to z reguly TIR. Po godzinie przyjechal ten sam autobus, ktorym ja w ta strone. Przelazlem z plecakiem na sam koniec, nie zauwazajac, ze laduje sie w bande indianskich dzieci. Dzieci, sadzac po wygladzie to raczej one, wydawaly z siebie intensywny zapach mieszanki krowiego mleka i lajna. Wszystko mi jedno. Jedna dziewczynka (5 lat?) na stanie miala nawet jakies niemowle. Przestalem sie swiatu dziwic na wszelki wypadek.
W Encarnacion w jakims sklepie za resztke guarani kupuje jakies jogurty, banany, jablka na droge dalsza. Wychodze ze sklepu i widze bus do Posadas (miasto w Argentynie po drugiej stronie rzeki Parany). To biegiem z tymi wszytskimi tobolami. A poniewaz tu sie wszystko toczy z dostojna powolnoscia - zdazylem. Radosc w serce me wstapila, bo sa szanse, ze w koncu opuszcze Paragwaj. Jakos takiego niepozytywnego nastawienia nabralem.
W autobusie (zwykly miejski, ale miedzynarodowy...) usiluje na raz cos zjesc i wyzlopac jogurt i sie przepakowac i schowac zarcie w plecak i pozbierac smieci i kontrolowac gdzie jestem i w ogole. I w ogole to w ostatniej chwili zauwazam, ze to granica Paragwaju i jak autobus sobie rusza dalej to sobie przypominam, ze oni to moze nie potrzebuja zadnych formalnosci, ale ja tak. Pieczatka wyjazdowa w paszporcie byc musi, bo mnie moze w Argentynie zastrzela abo co. To ja sie rzucam do drzwi w autobusie. Ktos gwizdze, autobus zaczyna hamowac, ja wpadam w amok akrobacyjny, bo rownowaga mnie opuscila. Na szczescie zadziwieni ta akrobacja pasazerowie zgodnie pozbierali moj dobytek i nakierowali mnie na drzwi nawet nie komentujac. Autobus odjezdza.
Granica wyjazdowa. 2 okienka, w ktorych siedzi jeden ktos, ale go nie widac, przed nimi tlum, ale nie zainteresowany obsluga, tylko ogladajacy mecz w telewizorze, ktory jest w tej budzie. Na srodku drogi na krzesle siedzi jakis urzedowo wazny ktos i odbiera swistki od przejezdzajacych samochodow (nie patrzac na samochody) i laduje je do reklamowki (swistki, nie samochody). Wieksze samochody nawet nie zwalniaja. Po drugiej stronie jakis wielki parking dla TIRow. A wszystko to nie w urodczym i przytulnym swietle jarzeniowek. Pieczatke zdobylem sprawnie od pana w okienku zdziwionego, ze ktos cos od niego chce. I co dalej?
dalej trzeba na granice argentynska. To ja chce pieszo, ale gwizdze na mnie wazny pan na stolku, ze przez most to prohibido. To co ja mam? `bus cada 15 minutos`. To czekam, postanawiajac wywalczyc uzycie tego samego biletu. Po pol godzinie autobus przyjezdza. Numer z biletem przeszedl. Przejezdzamy przez most na Paranie. I dobrze, ze ja tu piechota nie poszedlem, bo on to dlugi byl jak cholera. Ta Parana to jakos tu strasznie szeroka. Moze przez powstala zapore.
Na granicy argentynskiej wszyscy out do odprawy. I tu artyzmu Kwolka ciag dalszy. Zostaiwam duzy plecak w autobusie, z malym (z zarciem) ide z tlumem do odprawy. Pieczatka sprawnie, ale... widze, ze chca mi plecak przeswietlic. O nie! zarcia sobie po raz kolejny nie dam odebrac (jak w Urugwaju). Jogurt wypijam, przegryzam bananem. A co z jablkami?! Jablka upycham po kieszeniach - najwyzej bede udawal glupiego albo zostane przemytnikiem jablek. Odwracam sie i... ktos gwizdze. Pot mi zalal lydki, zachowuje spokoj i sie odwracam. A to jakis ofycjer wytaszczyl moj wielki plecak z autobusu i kaze przeswietlac. No to ja taszcze te dwa plecaki na przeswietlanie, zadowolony, ze jablek w nich nie znajda. Hehe. W nagrode oficyjerowi wreczam smieci po jogurcie i bananie, bo nie widze kosza. Przeswietlenie idzie sprawnie. Operator przeswietlenia byl tak zadziwiony, ze mam 2 aparaty, ze juz o nic wiecej nie pytal. Wychodze stamtad z calym dobytkiem oraz jablkami. Szczescie mnie rozpiera. Uff... zostalem przemytnikiem jablek.
Potem to juz spokojnie dojezdzam busem na dworzec, napawajac sie w duchu widokiem nocnego Posadas za oknem i dziekujac Bogu, ze znow w Argentynie. Coz, czasu na zwiedzanie go nie ma, ale ponoc i tak tu nic ciekawego... Gdy wysiadam na dworcu to prawie caluje ziemie argentynska ze szczescia. Mam dosc Paragwaju, ale to chyba kwestia nastawienia.
Na dworcu okazuje sie, ze znow mam wiecej szczescia niz rozumu. Wszystkie autobusy do Cordoby jezdza w dzien (czyli nazajutrz i trzeba, by jakis hostel szukac po nocy), ale jest jeden jedyny za 3 godziny. I moge nawet karta placic (bo skad tyle gotowki o 22giej w nocy). Sympatyczny chlopiec, zadowolony, ze cos sprzedal pozwala mi nawet plecak w biurze na te 3 godziny zostawic.
Czyli paletanie sie po dworcu. To sie przepakowalem. To poszedlem choc troche twarz umyc. To jakas wode na droge kupilem. To jakas goraca herbate zdobylem. W koncu zostalo mi tylko ogladanie meczu w poczekalni. Nie wiem kto z kim, ale 2 gole byly. I 2 zolte kartki. Reszte czasu przelezalem na lawce u stop biura autobusowego.
Jak przyjechal autobus prawie go calowalem. Bagaz w bagazniek. Rabnalem sie w moje coche cama czyli wielki, rozkladany, mieciutki, przytulny fotel i zasnalem zanim lukusowy bus ruszyl.
Do Cordoby 15 (pietnascie) godzin jazdy. Bede tam nazajutrz o 16...