Zaczynam wpadac w panike, ze wracam. Jeszcze pare dni, a mnie na wszelki wypadek zaczyna trzasc. Fiebre de regreso?
Probe zafundowania sobie luksusu wylegiwania sie w lozku do 9tej przerywa ryk bandy chyba semitow, sadzac po jezyku. Choc mogli to byc rowniez Brazylijczycy. Za oknem czyste, blekitne niebo, slonce krzyczy. Wstaje, prysznic, pakuje sie, plecak do przechowalni czyli rytual. Mialo byc sniadanie, ale kakersy z dulce de leche i kawa z mikrofali to chyba jakas pomylka (wole jablko). Niemniej czego sie spodziewac po i tak najtanszym hostelu w ciagu calej podrozy. Niemniej pani serwujaca to cos zrehabilitowala sie pokazujac mi na mapie jeszcze pare ciekawych miejsc w Cordobie, o ktorych nie rzecze przewodnik i radzac mi nie jechac do Cusquin tylko do Villa Carlos Paz. Ponoc nie 1,5 godz tylko 40 min i sa i gory i jezioro i w ogole. A w Cusquin tylko Cabeza de Azzucar.
Blakajac sie o poranku po Cordobie wymieniam jeszcze troche kasy. Zadziwiajace jak spada kurs dolara. Gdy przyjechalem placili tylko 3,02 peso za 1$, a teraz juz 3,10. A! sam rytual wymiany jest godny wspomnienia. Idzie sie w kantorze do jednej kasy, tlumaczy sie panu co i jak, wypelnia formularz z paszportem, 3 podpisami itd, wrecza pieniondz. Potem pan wrzuca formularz z piniondzem do tajemniczej szpary w scianie, a ja dostaje kwitek. Z tym kwitkiem do innej kasy na drugi koniec lady i tam inny Pan wydobywa z innej szpary w scianie zaklejony woreczek z nowym pieniondzem i formularzem podbitym stosowna iloscia pieczeci. Co otrzymuje. No profesjonalizm do perfekcjonizmu. Tego bym nie wymyslil.
Normalnie kocham Cordobe. Blakajac sie po tych uliczkach, ogladajac zawrotna ilosc kosciolow (ponoc jest to miasto z najwieksza iloscia kosciolow w Argentynie), opalmionych placow, pasazy pelnych ludzi, slonca, kwiotkow na drzewach itd dostaje jakiegos hiterycznego ataku szczescia. W tym dziwnym stanie siadam w jakims pasazu, pod drzewami, ktore okazaly sie nie byc platanami i decyduje sie nia sniadanie i dostaje za jakies grosze szklanke soku ze swiezych pomaranczy, kawe z ekspresu (a nie rozpuszczalna, co jest nowoscia), tosty z domowego chlepa i marmolade z jablek albo gruszek, taka... jak robila moja bacia. Normalnie oczy mi bielmem zaszly. Kocham Cordobe.
Villa Carlos Paz jest malym miastem turystycznym jakas godzine drogi od Cordoby. Zaczynaja sie tu juz gorki (bo na pewo nie gory). Jest jezioro (chyba sztuczne, bo na mapie znalazlem jakas tame). I w ogole tak powoli i wakacyjnie. Centrum typu Krupowki znalazlem dopiero przed samym wyjazdem. Poza nim ciagna sie cale dzielnice domkow letnich. No raczej domow. Slicznych, zadbanych, z ogrodami, czasem basenami. Duzo tez hoteli.
Pierwej uderzylem nad jezioro i napadla mnie tam lodziarnia. Majac piatala w kieszeni postanowilem sobie kupic 2 galeczki. Galki okazaly sie byc wielkosci piesci kazda. I do tego `bano de chocolate`. Mam dowody fotograficzne. Dobrze, ze sie nieznacznie oddalilem, bo dzieki temu zachowalem godnosc - upapralem sie ta gora lodow gorzej niz moj bratanek nutella. I czujac sie jak waz z polknietym sloniem zsunalem sie nad wode i wyeksponowalem sie na sloncu. Wakacje pelna geba. Strach wracac z tego slonca w ta polska jesien, niekoniecznie zlota. Ale moze jej przejdzie do mojego powrotu (jak pisze Nela).
Na mapie znalazlem tez Aerosilla czyli krzeslo powietrzne (lub w sprayu jak kto woli). Znaczy wyciag na jedna z gorek. Niestety na drugim koncu kurortu, wiec leze przez te morza willi i palm i dzrzewek z kwiotkami i pakami. Dalem sie wwziezc krzeslowo na szczyt, jak w Krynicy co najmniej. U stop miasteczko, rzeczone jezioro, wokol pagorki. Piknie. Gorac. Choc mila pani w bufecie powiedziala, ze tydzien temu mieli snieg. Na szczycie obok wielki bialy krzyz. Niestety nie ma zadnych szlakow do lazenia. I dobrze. Musze siedziec i chlac z tym widokiem u stop. To funduje sobie fernet con cola. Pisal o nim przewodnik, ze tutaj zwyczajowy i ze poniewiera, to musze sprobowac. Co cola to jasne, ale fernet to jakis, moze wloski, ciemny i gesty alkohol, ktory smakuje jak znienawidzone lekarstwo z dziecinstwa. Brr... Cola ratuje co nieco. Wychlawszy to na sloncu, zjezdzam na dol na radosnej bani.
Na zakonczenie w Cordobie juz w ramach inwestycji zywieniowej na nocna podroz w lokalnej knajpie przy hostelu pelnej autochtonow zycze sobie lomito completo. Wstyd nie sprobowac w Argentynie. Okazuje sie, ze to taki hiper wielki hamburger, tylko ze z sadzonym jajem i takim cienkim plastrem grilowanej wolowiny (czyli to co w Urugwaju chivito czy jakos tak). Do tego stos frytek. Nie przedarlem sie przez calosc, ale moze wystarczy do jutra.
Autobusy nocne do Buenos sa co pol godziny. Podroz 10 godzin. Zegnaj Cordobo.