Pobudka w hotelu o 8mej rano oznacza drzemke do 15tej czasu polskiego czyli przewracamy sie bezowocnie w lozkach juz od 4tej. Nasz pierwszy cel to wizyta w biurze pani Marii Kralewskiej, w ktorym mamy odebrac zestaw biletow itp. Taksowka jedziemy do dzielnicy Jesus Maria i kolejny zestaw wrazen z Limy. Brzydko i siapi. Limianie(?) bez usmiechow (i wcale sie nie dziwie, bo z czego sie cieszyc w tym dzdzu bez slonca). Ulice pelne korkow i dziur, a na nich w bezladzie rzedy samochodow i autobusow (zywcem z Indii). Swiatlom i policjantom udaje sie zapobiegac przejezdzaniu przechodniow. Wsrod pozostalosci kolonialnej architektury (rzadkosc!) kanciaste bloki betonu bez gustu. Ogolnie panujacy styl to Ruinizm. Coz.
Zamiast do biura trafiamy do mieszkania pani Marii. ´Los olamos´w adresie okazuje sie nie byc alanos tylko olmos. (kazdy blok ma nazwe innego kwiotka) Niech zyje Palec Bozy.
Pani Maria bardzo mila. Zanim poszlismy do biura, gzdie poczestowala nas pierwsza ´mata de coca´udalo jej sie sprawnie przewrocic do gory nogami nasz setny plan podrozy. I dobrze. Przez ta zmiane p. Maria na nas nie zarobi, ale to nie moj problem. Zamiast kolei Malinowskiego i blakaniu sie orzez Ayacucho i Huancuyo przez kilka dni, jutro mamy jechac na wycieczka wzdluz trasy pociagu. Ponoc tak lepiej widac mosty itede. A przede wszystkim zobaczymy jakas przelecz i Slonce. To co sie dzieje wokol Limy czyli czape z chmur przez 9 miesiecy w roku zawdzieczamy pradowi Humbolta. Dziwne, bo dookola pustynia.
Z biura pedzimy, zeby zdazyc na zmiane wart przed Palace de Govierno (lub de corupcia wg taksiarza) w poludnie. Ogolne kolorowe muppet show z wysoko podnoszonymi nogami i orkiestra deta blaszana grajaca ´lezajski full´. Zestaw groznych panow z fuzjami i czolgami chroni muppety przed banda turystow. Na szczescie szybko sie konczy :)
Udaje sie nam jeszcze wymienic pieniadze w banku. Unikamy tzw. cambist-ow czyli panow z kupa kasy w rece i seledynowej kamiozelce z numerem na plecach. Ponoc falszuja. Obiad - znajomosc nazw warzyw to za malo, zeby swiadomie zamowic obiad... ale zjedlismy jakas zupe, rybe. Artur mial mieso, ktore przypominalo bardziej chinska restauracje. Na pewno z czasem bedzie szlo nam lepiej :) Jeszcze ciasteczka. A pani Maira mowila, zeby jesc lekko... a najlepiej wcale. Moze od jutra.
Popoludnie to wizyta w Miraflores. Udalo sie nam tam dojechac i wrocic autobusami, co nie obeszlo sie bez pelnej wspolpracy policjanta, prowadzacych oba autobusy i polowy pasazerow. No coz, liczy sie skutecznosc. Zaoszczedzilismy 10 pesos :)
Miraflores to czesc nowsza, czyli mniej depresyjna i obskurna. Wiecej wiezowcow, bialych kolnierzykow i burzuazyjnych turystow. Co wcale nie znaczy ze jest duuzo piekniej. Po prostu mniej brzydko. Z milejszych rzeczy dotarlismy do brzegu Pacyfiku, gdzie Lukasz moczyl reke, a Artur uciekal falom. Bylo tez tam mnostwo panow z deskami do serfingu, tylko nie widzialem, by zaden z nich plywal. I krab, ktory okazal sie nie byc martwy. Okazalo sie przede wszystkim, ze Lima stoi na klifie! Tylko nie takim skalistym, ale... z otoczakow. No jak ona na tym stoi to ja nie wiem, ale stoi. Gdy wychodzi slonce to musi byc tu przyjemnie na tym brzegu.
W drodze powrotnej 2 atrakcje. Pierwsza to kawa i czekolada. Kawa podana w formie filizanki wody (tzn roztworu chloru) z dzbanuszkiem esencji kawy rozpuszczalnej. Nie wpadlbym na to. O czekoladzie nie bede pisal, bo od razu zaczynam myslec o konskim mleku. Pikanterii dodaje totalnie zalany jedyny gosc oprocz nas, ktorego nie udaje sie nikomu wyprosic z baru.
Druga atrakcja to wizyta w sklepie. Kupilismy 6 bulek i pare wod mineralnych, ale wspolpracowala cala obsluga i kibicowala cala kolejka. Na szczescie nikt sie nie wsciekl. Wszystko prez to, ze tu trzeba najpierw do ´caja´ i powidziec Pani co sie chce kupic, a potem z kwitkiem isc to odebrac. Na to tez bym nie wpadl.
O! i jeszcze jedno! Do hotelu wracalismy chyba ulica poligraficzna (no skoro mamy szewska...). W kazdej bramie drukarnia. A maszyny, jakie tu maja to... slow mi brak. Klimat nieprzecietny. Tylko przyspieszylismy troche, bo centrum to ponoc niekoniecznie najbezpieczniejsza dzielnica. Ale plaza de armas w nocy wyglada pieknie :)