Dzien dzisiejszy pod znakiem Malinowskiego czyli najwyzszej kolejki na swiecie. Zamiast sie nia tluc pojechalismy ´a la burzua´ taksowka wzdluz jej biegu do przeleczy, ktorej nazwy nie pomne, ale na pewno nazywa sie na ´T´. Wycieczka cudna ta uzmyslowila nam w jakim paskudnym miescu polozona jest Lima i, ze to wcale nie jej wina, ze jest taka paskudna. A mianowicie, wyruszajac z mglistego, ponurego, siapiacego tzw. garua miasta, po 30 min wyjezdza sie w skalista przepiekna doline, wyposazona w blekit nieba i zar sloneczny. Wrazenie niesamowite, bo latwo i prosto sie tego nie pojmuje. W Limie chyba nawet Szwedzi by wysiedli… Droga tez zaskoczyla, bo przypominajaca ser dwupasmowka wraz z ustapieniem waciastych chmur przeszla w co prawda jednopasmowke, za to polozona z jakoscia godna pozazdroszczenia. No do tego goory, goory doookola (co sie bede nad nimi rozczulal, Andy po prostu). Trasa upchana jest ciezarowkami i pietrowymi autobusami radzacymi sobie swietnie z wszystkimi serpentynami. Sielanka… Wzdluz trasy od czasu do czasu betonowe baraczki, najprawdopodobniej utrzymujace sie z tryskajacych obok ze szalufow fontann czyli ´lavadoras de carras´ - myjni. Smieszne, zwlaszcza, jesli widzi sie tam podeszla pania w kapeluszu mydlaca ciezarowke. Kierowca lebski, usmiechniety, dzielnie znosi moj hiszpanski. Jak sie potem dowiedzialem przejechal juz ta 133km trase ponad 100 razy. Wypatrujemy linii kolejowej. Wije sie nieprawdopodobnie gdzies wysoko nad nami albo obok nas albo gdzies pod nami. Ginie w tunelach, a potem nagle sadowi sie na niebywalej konstrukcji z poczatku XX wieku (na jednym z filarow widzialem napis ´1908´). W sumie trudno to opisac, trzeba sobie wyobrazic linie kolejowa, z pedzacym po niej pociagiem na lichej polce skalnej przy pionowej sciane 3-tysiecznej gory (widzielismy). Pare razy stajemy, by przyjrzec sie konstrukcjom – filigranowe stalowe kratownice mostow. Dodatkowe emocje – obserwacja objawow choroby wysokosciowej. W koncu z poziomu morza jedziemy na 4818mnpm. Chlopcy cos marudza ´ze ich bierze´, ale w sumie nie potrafia powiedziec co. Ja poczulem dopiero gdy dotarlismy na szczyt przeleczy. Trzeba sie przejsc pod pomnik inzyniera Malinowskiego (na pomniku polski napis i polskie godlo) a tu… w glowie sie kreci, nogi sie mieszaja. Zabawne, byleby tylko glowa nie bolala i czlowiek tak sie nie meczyl. W sumie to drugie pod wzgledem wysokosci miejsce przeze mnie zdobyte (mniej wiecej ma wysokosci szczytu Mont Blanc). Droga powrotna to czysta odwrotnosc drogi poprzedniej, tylko cel pochmurny. Po drodze okazuje sie ze Lukasz staje sie smakoszm ´mata de coca´ (tym razem z oryginalnych lisci koki). Bedziemy na niego mowic ´doktor adicto´ (juz widze jak z obledem w oczach zuje liscie w swoim 425).
Po powrocie udalo nam sie zdazyc jeszcze do muzeum w klasztorze Franciszkanow (naprzeciw naszego hotelu). Klasztor moze nie piekny, ale ciekawy, choc niszczejacy, z cudnymi zbiorami (bibliotek z 5 tys woluminow). Najwieksze wrazenie robia jednak katakumby ze szczatkami 70 tys mieszkancow Limy (3 poziomy pod plyta kosciola) – pierwotnie chowano ludzi w kosciele a nie na cmentarzach. W katakumbach dodatkowe specjalne sciany ´chlonace wstrzasy´ przy trzesieniach ziemi i specjalna elastyczna zaprawa w murach.
A propos, we wszystkich budynkach sa znaki ´zona securida´ na wypadek wstrzasow, najczesciej pod podciagami lub lukami konstrukcyjnymi. Prosze jaki narod obyty z zywiolem.
Czas pakowac sie do Cusco. Nie bede tesknil za Lima na pewno. Choc to poniekad skrzyzowanie wszystkich egzotycznych miejsc, w ktorych bylem (newet riksze dzis namierzylem – tutejsze ´mototaxi´), zbyt tu jest ponuro przez te chmury.