Rzeczywiscie Machu Picchu, piekne, tajemnicze, we mgle… ale najpierw trzeba do Machu Picchu dojechac.
Pociag o 7mej wiec pobudka o 5tej. Co prawda hotel jest niedaleko, wiec pojdziemy piechota, ale trzeba wziac poprawke na ocucenie Artura. Okazuje sie, ze nie bylo tak zle (choc z drugiej strony gorzej), bo dalej mamy jet lag i zespolowo przewracamy sie juz od 3. Panowie oczywiscie zbieraja sie niemilosiernie dlugo, ale cwicze cierpliwosc. Droga na dworzec to parodia upadku kolonializmu. Artur wystroil sie w czyste jasne spodnie i swieza jasna koszule (no w koncu trzeba sie przed Inkami pokazac). Po czym w tych czystych jasnych spodniach i czystej jasnej koszuli przetachal zawiniety w niebieska folie plecak na barkach jak worek na kartofle (czyli wor lezy na karku a on go z dwoch stron podpiera… to trzeba bylo zobaczyc). Z Lukaszem zgodnie ryczymy ze smiechu, ale profilaktycznie nie przyznaje sie i znikam w sklepie kupic wode, a potem kanapki od porannych przekupek.
Na dworcu tlum, no nie tylko my do tych Inkow. Chwila czasu, wiec jeszcze kawa w kafeterii, dosiadamy sie do stolika jakiegos Japonczyka, ktory ni huhu ani po hiszpansku ani angielsku (o polski nie pytalem). Jak on po tym Peru sie porusza w ogole?!?! Pozniej spotykamy go w ruinach.
W koncu zaczynaja wpuszczac do pociagu. Organizacja niesamowita. Przed kazdym wagonem stoi tabliczka z jego nazwa (nasz jest D), a przy tabliczce pan lub pani w czarnym plaszczu z plakietka i lista pasazerow. Potem nasza pani przynosi nam wskazowki, jak dotrzec do naszego przewodnika w MP, nastepnie roznosi menu, a w koncu kanapki (oczywiscie platne)... Istny pociag ze stewardesami.
Jedziemy prawie 4 godz. Pociag najpierw powoli wdrapuje sie na pierwsze wzgorze (po co? przeciez MP jest 1000m nizej niz Cusco) tzn jedzie kawalek wprzod, potem w tyl, potem znow wprzod itd. Patent Malinowskiego. Szkoda tylko, ze odbywa sie to prawie na podworkach i wysypiskach smieci mieszkancow Cusco. W koncu docieramy do doliny, ktora zweza sie, by na zakonczenie utworzyc przepiekny wawoz z rzeka i stromymi, absurdalnie wysokimi skalami z czapami sniegu na szczytach. Slicznie.
Naprzeciw siedzi para Francuzow. Ona w peruwianskim naszyjniku, on w jeansach. Strasznie sympatyczni, tylko ani po polsku, ani po angielsku, ani po hiszpansku. Pieprze, nie ucze sie francuskiego, niech tez cos z siebie dadza. Niemniej usmiechaj sie mile, pokazuja mi szczyty, a potem spotykamy sie regularnie w autobusie na gore i w samym MP.
Dojezdzamy, wiec przesiadka do autobusow. W miedzyczasie mieli od nas odebrac bagaze ´chlopcy z hotelu´. Zamiast chlopcow pokazuje sie mila dama, ktora zaczyna nas tachac pod gore. Dobrze, ze zachowalismy czujnosc i pobieglismy do autobusow (niech zyje p.Kralewska, nie musimy stac w kolejce po bilety). Autobusy sa malutkie, brazowiutkie, czysciutkie i w ogole spoko i maja napis Ecologico. Ciekawe o co chodzi, biorac pod uwage kleby czarnego dymu, ktore czasem generuja. Niemniej nie narzekam absolutnie! Wwoza nas sprawnie na gore... nieutwardzona serpentyna, bez bramek po bokac, w tempie, przy ktorym nawet Lukasz mowi, ze za szybko. Google Earth tez klamalo, bo tutejsze gory to nie pagoreczki, tylko skaly o prawie pionowych scianach. Piekne jak cholera... Nawet gdy ma slonca.
Na gorze zgarnia nas anglojezyczny przewodnik i wchodzimy. O ja chromole... Pogoda nam nie dopisala. Nic z tych widoczkow ruinek w sloncu, wsrod zielonych traw i blekitnego nieba. Tkwimy prawie w niskich chmurach. Szaro. Bedzie padac. Ale i tak dech w piersi... No co ja tu bede pisac. Przezyc to trzeba (bo zdjecia to bubel). Gdy skonczylismy biegac z przewodnikiem zaczelo padac i z gory zeszla mgla, tak ze wszystko prawie zniknelo. Sprytnie ulokowalismy sie pod daszkiem Domu Straznikow z widokiem na cale miasto. Zamiast sie wsciec, stwierdzilem, ze jest pieknie, nigdy nie mialbym mozliwosci zobaczyc tych ruin pojawiajacych sie i znikajacych we mgle. Malarskie, jak to sie mowi. W koncu na tyle zmarzlismy, ze przezywszy awanture w kolejce do autobusow (normalnie polska scena typu ´pani tu nie stala´) zjechalismy na dol i poszli szukac hotelu, w nadziei, ze sa tam i pokoj dla nas i nasze plecaki.
A! Zjezdzajac mamy prezentacje inwencji peruwianskich dzieci. Autobus rusza. Przed nim drze sie jakis przebrany w zielone pseudoindianskie cos mlodzieniaszek. Objezdzamy serpentyne, a z krzakow wypada mlodzieniaszek i drze sie machajac rekami. Po nastepnym zakrecie to samo... i tak na sam dol. Po czym nasz pseudoindianin wlatuje do autobusu i zbiera napiwki. Jak to Lukasz stwierdzil ´przynajmniej cos robi´.
Hotel znalezlismy, w nim pokoje i plecaki. Znow ´niech zyje p.Kralewska´. Ja mam pokoj z podwojnym lozkiem, lazienka i kafelkami na suficie. Chlopaki pokoj z jenym lozkiem pojedynczym, jednym podwojnym, lazienka i dla odmiany boazeria na suficie. Ponoc nawet rano bedzie sniadanie. Burzuazyjno-kapitalistyczna zgnilizna i to za nasze pieniadze! :)
Spelniwszy moje chwilowe najglebsze marzenie – umyc nogi w goracej wodzie – ruszamy na obiad. Hotel jest na szczycie tutejszych ´krupowek´. W zasadzie Aguas Calientes (czyli Cieple Wody) sklada sie tylko z tych Krupowek, szerokich na 2m i oblozonych restauracjami, ktorych wlasciciele zrobia prawie wszystko by zdobyc klienta, a klientow nie ma. No to my na ten obiad. Pomarudziwszy, stajemy przy jednej, w ktorej niski mily czlowiek z nosem w ksztalcie serpentyny wiodacej na MP, przeczytal nam prawie cale menu. No to ja, ze i tak drogo. Okazalo sie, ze w zanadrzu pod menu pan trzymal juz ´menu turistico´ czyli za 15s zjedlismy przystawke, zupe, drugie i jesze sok z owocow. Dokladajac piwo (i arroz con leche w moim przypadku) przerobilismy to w nieprzyzwoite rozpasane obzarstwo.
Ale przyjemnosci wieczoru nie koniec. Aguas Calientes biora nazwe od goracych zrodel, w ktorych tu sie mozna potaplac. Wiec ´walnawszy banie´ poszlismy sie taplac. Baseny na zewnatrz z woda 38 stopni. Wokol gory (ale i tak ich nie widac, bo noc i chmury). Niemniej zabawa przednia. Oczywiscie chlopakow jedza zarazki, ameba, sol, grzybica, kamienie na dnie, ale trzymaja sie dzielnie. Woda ciemno-slono-gesta. W nim my plus mlode pokolenie Aguas. Heh... wakacje w koncu :) Dobrze ze zwinelismy reczniki hotelowe.
No to wracam do luksusow hotelowych, bo od jutra zaczyna sie nie-burzuazyjna czesc wyprawy. O dziwo, udalo sie zorganizowac male posiedzenie i spokojniutko przedyskutowac (nie krzyczac i nie obrazajac, jak niektorym mogloby sie wydawac) przebieg wyprawy (kolejna wersja, a zaraz potem kolejna). Jak dobrze pojdzie to wszyscy beda baaardzo ukontentowani, ale o tym inna raza. Oby poszlo.