Nie chce mi sie pisac, bo mnie glowa boli. Do tego klawiatura do bani i niektore litery nie odbijaja. Soroche mnie w koncu dopadlo i czas faszerowania medykamentami nadszedl. Na szczescie juto mamy zjechac nizej.
Dzis dzien pod znakiem wycieczki po jeziorze. Na wstepie zaznaczyc musze, ze zachwycila mnie organizacja. O 6.45 zabrano nas z hotelu i zawiezino do portu i przpakowano na lodz. Wycieczka z przewodnikiem, ktory mowi duzo po hiszpansku, a potem tlumaczy to w jdnym zdaniu na angielski. Niemniej warunki tiptop :)
Pierwszy punkt programu to plywajace wyspy z trzciny. Serio. Lud Uros usypuje sobie takie wyspy i na nich zyje. Te trzciny i jedza i domy buduja i lodzie tez. Krotka opowiesc, jak to sie tu zyje z demonstracjami. Niesamowite - jak ci sasiad nie odpowiada to se bierzesz i przenosisz dom, a jak ci bardzo nie odpowiada to se pila odcinasz kawalek wyspy i wio. Potem przebiezka wsrod straganow z lokalnymi wyrobami. I zdjecia. A i jeszcze przejazdzka lodzia z trzciny. Dosc to ciekawe, biorac pod uwage zupelne oderwanie od cywilizacji.
POtem 2 godz rejsu na nastepna wyspe - Tequile. Serio :) Oczyiscie przesypiam bo w nocy nie dane mi bylo. Tutaj tez inny swiat. Piekna wyspa, z lazurem Titicaca dookola. Gdyby mi ktos powiedzial, ze jestesmy gdzies grecji to pewnie uwierzylbym. Ludzie zyja w totalnym spokoju i oderwaniu od udrek cywilizacji. Trzeba miec nowa czapke (a czapki maja tu swoiste - takie dluuugie i czerwone i trzymaja w nich liscie koki), nowy pas (zona tka dla meza z symbolami wydarzen w roku) albo wyprowadzic owce. Pradu niewiele (kolekory sloneczne) i spokoj jakis taki. Piekne miejsce. Male domki, pomaranczowe wychodki, laczki otoczone kamiennymi murkami itede.
Oczywiscie chlopcy musieli sobie ´pojsc na gore´, przez co lodz czekala godzine, pilot latal po wyspie wydzierajac sie ´lukas´ i informujac wszystkich dookola, by ich skierowano do portu. Zdobyli tytul ´ciot roku´...
(Lucasz sie oburza bardzo, ze niby klamie itepe, ale Artur zatwierdzil bez szemrania. Znaczy cos w tym jest :)
Powrot troche na dachu, bo slonce piekna, ale zdradliwe. Poniekad mialo to charaker pzejazdzki po Solinie... jeziorko i gory dookola. NIemniej te piekne okolicznosci przyody zagnaly mnie na chile do lozka, zby zapobiec chorobsku jakowemus poprzez wygrzanie i paacetamol. Zyjemy.
PS. Jak juz sie mnie polepszylo to poszli my na kolacje. Kawa (Café cortado) stawia mnie na nogi, a salatka z dojrzalego avocado przyprawia o szczescie :) W koncu jakos taka po kolei. Chlopcy racza sie winem grzanym, ktore pozbylo sie procentow i z oryginalem ma wspolny kolor i posmak (Lucasz chleje na umor, bo wypil nawet 2 kubeczki powtarzajac, ze jest abstynentem), w efekcie dochodzi do dlugiego pojedynku slownego idealizmu z pragmatyzmem (czyli znow dogadujemy biednemu LukeCzowi).
Ostatecznie zasiedzielismy sie troszke i... wracamy do hotelu ´noca´czyli o 22.05 – hotel zamkniety na 4 spusty, dzwonimy, pukamy, wchodzimy przez zaplecze. Grunt to dac rade :)