Wspinaczka bolesna ma byc - tyle co zlezlismy w dol, trzeba teraz sie wspiac. Mam wizje, ze wloke sie gdzies na koncu, a ostatecznie mnie gdzies gubia. Ale trza byc twardym.
Pobudka o... 2giej z minutami w nocy. Ciemno w chatkach ciemno wszedzie. Wstajemy szybko sie pakujemy (no Artur tez szybko czyli 40 min.) i o 2.40 zaczynamy sie w ciemnosciach z latarkami wspinac te 1200m do gory. Skala pionowa, na niej zygzag sciezki, ktorego ni huhu nie widac. Wiec dzielnie truchtam za nasza przewodniczka. Para malezyjsko-irlandzka poddala sie i wyrusza pozniej na oslach). No przyznam ze to 3godzinne wspinanie w prawie ciemnosci (w koncu zza gor wylonil sie ksiezyc) to przezycie nie lada... (ksiezyc dziala tu chyba w druga strone). Mozolnie, z kilkoma przerwami do gory i do gory. Dla mnie ´czelendz´ i przygoda. O dziwo nie jestem ostatni, a nawet na szczyt docieram pierwszy. Gdzies na szlaku dogania mnie pies, ktory siedial ze mna przy gwiazdach i teraz idzie przy nodze. Krajobraz (ktorego nie widac) ksizycowy. Tylko ksztalty skal po drugiej stronie wawozu w tym zimnym swietle majacza. Przed 6ta docieramy na szczyt. Wstaje slonce. Zanim wsiadzemy jeszcze do autobusu w Cabanaconde jemy jajecznice w jakims hostelu.
Wracamy do Chiway z krokim postojem przy Cruz del Condor. Biegiem do cieplych zrodel. Teraz troche to dziwne - jestesmy sami, pelne slonce, woda goraca, gory dookola. Oczywiscie bez strat sie nie obylo. Zachcialo mi sie nurkowac i... rozbilem nos o dno. No moze nie rozbilem, ale otarlem (za 2 dni robi sie uroczy strup, dodajacy mi powagi i wzbudzajacy szacunek u przechodniow). Dodajmy do tego krwawiace usta (historia znana...), ktore w ogole nie chca sluchac, choc je lecze kremami. Znaczy uroda stracona.
Na basenie Artur daje jeszcze popis ´zorganizowania´ - po 15 min pakowania przebierania i przepakowywania okazuje sie ze to nie jego szafka, a potem zapomina sciagnac z siebie koszulke. Wspoltrekingowcy nawet nie usialuja ukryc rechotu.
Po godzinie obiad (znow bufet przemyslowo-turystyczny, ale przynajmniej opycham sie deserami. apetyt mam, znaczy nie ma soroche). No i powrot do arekipy.
Czeka nas jeszcze pakowanie i ostatni wieczor razem. Jutro Artur do Huaraz, a my do Boliwii (absolutnie nie do Brazylii). Wiec idziemy na radosny wieczor z naszymi wspoltrekowcami :)
no a co tam u was? :)