Wieczor poprzedni faktycznie zakonczyl sie milo. Na pozegnanie spotykamy sie ze soba, z ludziami z trakkingu i przewodniczka Luce w knajpie w Arequipie. Niestety nie widze na oczy i druga czesc wieczoru w pubie irlandzkim sledze jako zombie (choc milo i w ogole). Jeszcze pakowanie. Wyprane spodnie znow sa waskie, choc wczesniej zaczely troszke sie zsuwac z pasa i nabyly koloru ciekawego - khaki z wzorem moro.
Za to dzis. Za to dzis, jak zwykle zaczelo sie wczesnie bo o 5.01. Artur zebral sie podejrzanie sprawnie. Pewnie dlatego, ze jednak chcial zlapac ten lot do Limy. Zegnamy sie zwiezlle. My wychodzimy 5 min pozniej i zaczyna sie nasza pielgrzymka do Boliwii. Najpierw autobus zwykly (kupujac zgubilem 20soli, ktore pozniej znalazlem, w ´ukrytej kieszeni´). Widoki piekne (choc widzimy je po raz 6ty). Zauwazam, ze niebo jest tu blizej ziemi, chmury tuz nad glowa - dziwne to uczucie doprawdy. Do Puno docieramy po prawie 6 godz. (wliczajac pol godzinny postoj w miejscy typu ´middle of nowhere´, gdzie jak sie okazalo trzeba bylo naprawic autobus). Puno tym razem ukazuje sie w sloncu, na Titicaca nie ma glonow, jakies takie ladniejsze, ale cieszymy sie ze nie bedziemy sie tu zatrzymywac. Dosiada sie do nas gosc (tzn. odwraca na przednim siedzeniu). Gawarim nawet sympatycznie o Polonii, jedzeniu itepe W efekcie pokazuje nam, ze nie musimy w Puno czekac na autobyc liniowy do Copacabana, tylko sa lokalne, za grosze, 300 m dalej. Ten lokalny okazuje sie byc ´combi´, czyli wanem z miejscami dla 12 osob i miejscami na bagaze na dachu. Folklor, ale wsiadamy (ja nawet chetnie bo lubie takie przygody w atmosferze autochtono). Siedzimy stloczeni w kacie busa i dosiadnieci przez solidna, acz niesamowicie wesola pania, ktora napierdala sie z naszego polskiego i tego ze nie rozumiemy po heszpansku. Droga wzdluz brzegu Titicaca - trudno sie przyzwyczaic, ze to nie morze - widok hipnotyczny i piekny. Lukasz domaga sie tylko widoku krzywizny ziemi, jednak horyzont titicaca nie potrafi mu tego zapewnic. Po 2 godz. docieramy do przygranicznego Yunguyo i zaczyna sie droga przez granice, prawie identyczna do tej miedzy Indiami a Nepalem czyli z pomoca rikszy, motorikszy i nog, 2 biura imigracyjne, jeden posterunek policji i jeden kantor (w boliwii sa boliwiany i trzeba sie nauczyc przeliczac), i jeszcze jeden chlopiec, ktory oferuje po polsku ´czyste buty´. Na ziemie boliwijska wkraczamy o 15.45 czasu lokalnego.
Pozniej znow ´combi´, czyli plecaki na dachu, a my siedzimy znow stloczeni z tylu, przysiadnieci pania w meloniku, z plastikowa torba a la socjalizm 80 i w tej torbie dzwoni jej komorka. Meloniki tutejszych pan fascynuje mnie niesamowicie, bo poniekad przecza prawom grawitacji. Kleja je na te glowy czy jak? Moze przysysaja? W kazdym razie maloniki sa przymalawe i nadaja paniom wyglad pieczatek.
Dojezdzamy. Jakby tu czysciej, na ulicach bruk i do budowy uzywaja cegly. Na ulicach sladowe ilosci turystow, bo ´bajo periodo´, a co za tym idzie restauracje i hotele raczej nie dzialaja. Znajdujemy jednak pokoj (najnizszy standard, jak dotad i cena tez jakby niewysoka) za to z prysznicem elektrycznym nad samym kiblem. Ciekawe...
Docieramy tu naprawde w rekordowym czasie, oszczedzajac rowniez peniadze i co najwazniejsze nie gubiac lukaszowej lamy przy tylu przesiadkach!
No to JEEESC... kurczak w pomaranczach. mmm... Zas lukasz (narzekajac na zoladek, ktory troszeczke go pobolal rano) dostaje... filizanke mikstury: 1/3 esensji kawowej a reszta to wodka pisco. O dziwo walnal banie, przezyl, i nawet zadowolony taki :) Moze beda z niego ludzie :)
Marzniemy tu strasznie, moze rano bedzie cieplej? Krotki spacer po miasteczku (4 ulice na krzyz) pozwala nam dowiedziec sie kiedy sa promy na Wyspe Slonca. Budynki z cegly! Na srodku rynku stoju sala gimnastyczna a obok straszy szkielet a la krakowski szkieletor. Znajdujemy katedre (jest tu jakas figurka co to cuda czyni) i jeszcze jeden plac (z dziwnym autobusami z ladunkeim na dachu i dwona rurami wydechowymi produkujacymi nadzwyczajny dym) i jeszcze targ (lukasz mowi, ze cywilizowany taki).
Marze o goracej herbacie (i paracetamolu).
Gdy wracamy do pokoju slychac odglosy meczu (w sali gimnastycznej na srodku rynku).
A potem (po 22)... zaczyna grac orkiestra (na)deta blaszana.
Zasypiamy w totalnym zdziwieniu.