Nie znosze pisac z opoznieniem, ale czasami trzeba (satelita im w Copacabanie wysiadl i odbilismy sie od ogloszen ´no hay sistema de internet). No wiec z perspektywy czasu:
Isla del Sol... to bylo juz tak dawno (czyli wczoraj). Wyspa Slonca wystepuje w komplecie z wyspa ksiezyca, ale udalo nam sie odwiedzic tylko ta pierwsza. Czyli...
Ranne wstawanie bo trzeba zjesc sniadanie przed 8ma (znow pan Carlos, ktory wyleczyl Lukasza; chyba zaskarbilismy sobie ich przychylnosc, bo obsluzyli nas szybciej niz gosci, ktorzy byli tam szybciej). Truch na przystan i... niespodzianka.
´Czesc chlopaki´slyszymy na ulicy. Wysluchala nas Kaska, ktora podrozuje w 4osobowej grupce (Fantastic Four). Ladujemy sie na lodki i poznajemy jeszcze Majke, Tomka i Przemka. Pozniej okazuje sie ze plynie z nami jeszcze jedna Polka - solistka. Co za wysyp... przez tyle dni cisza polonijna, az tu nagle... :)
2 godz. rejsu. Okolicznosci przyrody piekne niesamowicie. Jezioro lazurowe jak morze. W niektore strony patrzac skaly sie widzi - mniejsze lub bardzo wieksze.
Wyspa. Powiem, ze piekna i sie powtorze, ale naprawde tak jest. Dzika, opustoszala. Troche przypomina Soline (bez drzew), ale to faktycznie inny swiat. Zapedzaja nas do ´museo´, a potem to juz spacer szlakiem z poludnia na polnoc wyspy (niby 8km, ale jakos to dluuugo; no i jeszcze trudno bo to w koncu 4000mnpm). Zwiedzamy ruiny. Labirynt zbudowany z kamieni. Urocze. Zamiast sie szczypac, ze to nie sen - jemy kanapki. Potem uparcie brniemy przez szlak. Po obu stronach woda, a w nia wcisniete skaliste cyple. Od czasu do czasu jakas ruina, ale to raczej wspolczesny kiosk z napojami w upadlosci. Jednak to nie tylko widok. Po jakims czasie zdaje sobie sprawe z panujacego tu zapachu. Te wszystkie wysokorosnace krzewy wydaja dziwny zywiczny wyziew. Pelen zestaw doznan. Jeszcze jedno. Nagle zdajemy sobie sprawe, ze tu slonce grzeje... z polnocy! No nioby to oczywiste, ale tak trudno jakos sie przyzwyczaic. Ksiezyc tez byl na opak :)
Na zakonczenie zupka warzywna w jakiejs restaurante i jeszcze tylko tysiace stopni, zeby zejsc w dol do przystani skad zgarnia nas lodka. Muy bien.
Gdy wracamy, nie dajemy za wygrana. Poznana ´fantastic four´ odchodzi na obiad, a mnie lukasz zapedza na sterczaca nad miastem gore. Prwadzi tam z kosciolka droga krzyzowa. Stromo jak cholera i sapie straszecznie (zle znosze te wysokosc niestety). Lukasz prze jak lokomotywa. Na gorze... przede wszystkim prze-panorama jeziora, portu i miasta, a ponadto zestaw kapliczek i tajemniczych kamiennych konstrukcji. Zaczynam z Lukaszem dyspute na temat stosunkow panstwa i kosciola. Ja agnostyk, on katolik, czyli zdania rozbiezne. Bylo intensywnie´ (niektorzy to juz dobrze znaja).
Zchodzimy do miasta i kupujemy bilety na ranny autobus do LaPaz. Pozniej usilujemy znalezc F4 (fantastic Four), ale sie nie udaje (tzn prawie sie udalo - byli w knajpie, gdzie chcialem wejsc, ale L powiedzial, ze tam ich nie widzi; byli w innej salce). Dla pocieszenia jemy kolacje meksykanska w knajpie przystrojonej ´a la busz´ sluchajac... koled.
Wracamy do pokoju. Zimno jak skurwysyn. Z prysznica (tzn. elektryczno-wodnej konstrukcji) cieknie tylko zimna woda, umywalka zatkana, a w ´lazience´wali straszecznie. Puenta: ´pokoj bez lazienki moze byz znacznie lepszy niz z lazienka´.
Wciskamy sie do lozek. Zasypiamy przy odglosach strug deszczu.