Znow zmieniamy miejsce. Zanim wsiadziemy do autobusu o 8mej rano chcemy jeszcze zjesc sniadanie, ale pan Carlos nas nie chce ugoscic. No to idziemy do konkurencji. Sniadanie ´continental´ czyli znow bulka z marmelada.
W autobusie spotykamy F4. Okazuje sie, ze maja miejsca przed nami. Ale kupili bilety o 5 boliwiano drozej niz my... hehehe (czyli 2pln, fortuna). Plecaki laduja na dachu (o! tu przypomina mi sie, gdy gdzies w Peru jakas seniora autochton usilowala wcisnac tobol trawy czy czego tam na nasze plecary w bagazniku, kierowca stanowczo powiedzial ´NO! los signores!´ tia...).
No wiec my sobie gadu-gadu w tym autobusie. Wsiadaja boliwijskie matrony (nikt jeszcze nie wpadl na to czym roznia sie od peruwianek). Reszta autobusu to ludzie z wczorajszej wyprawy na wyspe slonca. Az tu nagle krzycze ´patrzcie´. Do bagaznika autobusu (na dol, tak jak w polskich) zaladowali DWA ZYWE BARANY. Zdjela mnie zgrrroza. (od razu powiem, ze do LaPaz dojechaly zywe, o dziwo. co za trauma)
Jedziemy. Miejsca widokowe. Najpierw wznosimy sie nad Copacabana. Potem jedziemy wzdluz jeziora. Na trawie widac szron, a za chwile niedaleko nas osniezone szczyty.
Czeka nas przeprawa promem przez ciesnine Titicaca czyli kolejna przygoda. Autobus wjezdza na drewniana platforme, a my (po sprawdzeniu paszportow i w nadziei spotkania naszego autobusu w niedalekiej przyszlosci) do motorowek razem z lokalnymi autochtonami (maja pecha - zostaja obfotografowani na dziesiata strone).
Ogladamy domy boliwijskie - sa totalnie inaczej budowane niz w Peru. Solidniejsze, wieksze, nie z gliny tylko cegly. Nawet tynkowane czasem. Zauwazam gdzies farmacerie ´el mejor papa Juan Pablo II´. Naszego papieza maja tu (tak jak i w Peru) w bardzo duzym powazaniu.
Dojazd do LaPaz wiedzie przez tzw. El Alto, czyli ciagnace sie ´slumsy´. Slumsy te chyba dosc intensywnie sie rozwijaja, bo droge tu buduja, a wszystkie domy pietrowe i rowne i z cegly. Barany wysiadaja. W koncu dojezdzamy do granicy kotliny w ktorej rozlokowalo sie LaPaz. Panorama pikna. Stromymi uliczkami dojezdzamy do cmentarza i wysiadka.
Tu kolejna niespodzianka. Szybko przejmyje nas jakis zandarmista i... wypisuje na nas kwit. Zostajemy nadani taksowka do centrum jak jakas paczka - na kwicie zostal dokladnie spisany taxista, ktory nas wiozl... Jedziemy dluugo, bo utykamy w korku. Ruch dziki.
Wysiadamy na Placu D Murillo (taki rynek, pozniej okazuje sie ze to chyba najladniejsze miejsce w LaPaz, choc ciasne i nie powala), skrecamy w boczna uliczke i sprawnie znajdujemy hotel, a w hotelu sprawnie negocjujemy pokoj - na gorze i bez lazienki (prawie polowa ceny), za to z szafa i oknem. Lazienka drzwi obok. Obiecana ciepla woda, troche mnie oszukuje. Chyba Lukasz zuzyl wszystka, bo musialem sie plukac w zimnej. Ale przezylem. Dodatkowo w oslupienie wprawia mnie melodia wybijana przez BigBen-a... Toc to LaPaz a nie London! Tak tu wybija sie chyba katedra, ktora stoi za rogiem.
Ruszamy na miasto, by zrobic szybki rekonesans przed spotkaniem z F4 o 15 pod Katedra. LaPaz robi na mnie fatalne wrazenie. Ciasno, wszedzie stragany, nie czuje sie bezpiecznie, samochody atakuja i ziona wyziewami, nic ciekawego do zobaczenia. Moze sama lokalizacja jest ciekawa, bo wszedzie na koncu ulic widzi sie stroma granice kotliny obudowana domkami (ponoc w nocy nie wiadomo gdzie koncza sie domy, a gdzie zaczynaja gwiazdy).
Spotykamy F4 (nie wierze!). Obfotografujemy Plaz Mayor (D Murallo). Trafiamy tu na spacerujaca swiezutenka pare mloda, tylko po to, by za chwile wpasc do kosciola serwujacego slub... Urodzaj jakis. Oczywiscie obled zdjeciowy, bo `przed kosciolem babochy sprzedaja ozdobne swiece, platki kwiatow w porcjach no i wychodzi w koncu para. Biedni sa ci ludzie, bo jak sie obronic przed paparazzi turystycznymi.
Udalo nam sie jeszcze znalezc polecana przez przewodnik odnowiona uliczke w stylu kolonialnym (Calle Juen). Uliczka faktycznie bardzo atrakcyjna. Jest tam zestaw muzeow, ktorych nikomu z nas nie chce sie odwiedzac. Za to chetnie ladujemy w cafe ´Soho´, gdzie zlopiemy kawe (no z malymi wyjatkami, bo Lukasz kawy nie zlopie przeciez). Towarzyszy nam obiekt nieopisywalny. Jakies 2 metry od naszego stolyka, solidna jejmoscina w rozowych lokach, blekitnycm fartuchu, pomaranczowych gumowych rekawiczkach urzadza pranie w niebieskiej balii na tle czerwonej sciany. Efekty swej pracy (galoty i rajstopy) efektownie wiesza z pomoce kija nad naszymi glowami prawie ze.
Ruszamy dalej. Katedra zamknieta, kosciol sw.Franciszka zamkniety. Docieramy do Targu Czarownic. Wyobrazalem sobie go... no tak jakos niesamowicie, a to po prostu uliczka ze straganami, na ktorych mozna znalez z rzeczy niesamowitych suszone plody lam. Obrzydliwosc (zeby uspokoic kuzynke i siostre od razu pisze, ze Lukasz nie kupil). A! czekajac na otwarcie kosciola Franciszka odwiedzamy jeszcze Muzeum Koki. Poniewaz nie chce mi sie czytac tomiszcza instrukcji, siedze patrze na zdjecia i macham nozka. 3/4 z F4 dzielnie brnie przez knigi.
Jeszcze tylko wizyta u Franciszka (panstwo zaliczaja sobotnia msze na poczet niedzielnej) i zegnamy sie z sympatyczna F4. Moze zobaczymy sie w Oruro? A moze gdzies tam w Gdansku czy Warszawie.
No to do hotelu. Jutro trzeba szybko zebrac sie do Tihuanako. Znow ruiny, znow swiatyni i znow Slonca...
UWAGA! Po powrocie do hotelu Lukasz wyciagnal flaszke Soplicy, nalal w nakretke i rzekl: 'No to bania!'... Do tej pory nie moge otrzeasnac sie ze wstrzasu...