No coz, tak blogo zapowiadajaca sie nocna podroz autobusem okazala sie byc przezyciem nie lada. Zaczelo sie niewinnie. Dojechalismy na dworzec, gdzie ku uciesze gawiedzi przeprowadzilismy gry i figle z pilka (w efekcie dzieci placza, sprzedajacy bilety traca rozmach, pelny brak zrozumienia). Wsiadamy... o jakie wygodne fotele, smierdzi, ale wywietrzymy itepe itede.
Ujechalismy w takich luksusach jakies 40 km. Za Santiago de Huani droga normalna sie konczy. Teraz jedziemy traktem ubitym i tylko mijajace nas z naprzeciwka ciezarowki swiadcza o tym, ze jednak dokads ta droga prowadzi. Podroz jak rajd Paryz-Dakar w poprzek ornego polar PGR. Trzesie tak, ze mi strup z nosa na dobre odpadl…
Wszystko sie telepie. Buty uciekaja spod siedzen. Tomek stwierdza, ze zaraz beda koce kondorom (spiacym autochtonom opatulonym w czapki, puchowki i narzutki) uciekac, a za nimi pobiezy lama Lukasza. Z Kaska ryczymy ze smiechu do lez, L probuje nas uciszyc, kondory patrzac spode lbow. Z nudow probujemy zuci liscie koki. Nestety wyschly i po 3 mionutach plujemy. Niemniej jezyki nam dretwieja, glupawka sie wzmaga. L straszy, ze bedzie zygal, bierze Validol.
Autobus staje gdzies. Przez okno widzimy jakis bar dworcowy a la lata 70. Na chodniku siusia dziewczynka - karcimy, dziewczynka sie nie zawstydza (kurcze, zawsze cos z sikajacymi dziewczynkami sie mi musi przydarzyc…)
´Co to za Kozia Wolka?´´A wlasnie, jak jest Kozia Wolka po hiszpansku?´ No i tu burza mozgow tworczych. Slownik milczy w tem temacie (nawet ´woli´nam nie chcial przetlumaczyc) Wiec w wersji pierwszej dochodzimy do ´La preferita de alpaca´( preferita od preferir, a skoro koz tu nie maja, to alpaka jest na miejscu). W wersji drugiej de alpace zamieniamy de botas-ami czyli... kozaczkami. Tez blisko. Ocieramy lzy, autobus jedzie dalej.
Wokol cudne niebo – inne... Podziwiamy je towarzysko przy siusianiu na ostatnium postoju. Najwyrazniej to towarzyskie siusianie przy gwiazdach pomaga mi zasnac, bo budze sie dopiero na miejscu. Uyuni 4.20 - kierowca pobil rekord przewodnika.
Lukasz ledwie zyw - wstrzasniety podroza w sensie doslownym i przenosnym caly dzien nie moze sie otrzasnac.
Zamiast taksowki decydujemy sie na nocny spacer po ciemnym i zimnym miescie (kwadry mieszkalne oddzielone szeeerokimi ulicami). Dobrze, ze mamy zabookowany nocleg. Pani jeszcze na dobrze nas nie wpusciwszy juz oferuje wycieczke na Salar. Chwilunia... najpierw spac.
Pobudka – orkiestra deta blaszana. Po pierwsze skad?!? Przypominam sobie ze za plotem jest Villa Militaria (cokolwiek to nie znaczy). I w ogole to co oni maja z tymi orkiestrami?! (Pozniej w dzien zawodzi trabka, a w nocy jeszcze werble i do tego musztra nocna czyli druzynowe okrzyki w ciemnosciach). Pobudke orkiestralna popiera pani myjaca okno naszego pokoju, a przede wszystkim silne slonce saczace sie do srodka. Lukasza termometr wskazuje 21 (zluda).
Wstaje, ide sie mys pod ogrzewaczem przeplywowym, ktory tym razem nie kopie. Gdy wracam Lukasz sie budzi i powoli wypelza reszta zalogi z niejakim obledem i wstrzasnieniem na duszy.
Dzien przebiega dosc sprawnie i slonecznie i znow wakacyjnie. Ciagly bieg zdarzen nie da sie zatrzymac. Jemy sniadanie na sloneczku (cud ze oniemialemu zakrwawionemu chlopcu w czarnej czapce udalo sie nas obsluzyc do konca, to nic ze keczup do jajecznicy podal po jej zjedzeniu). Za trzecim podejsciem z przekonaniem decydujemy sie na trek 4-dniowy: podroz przez Wymarzony Salar, treking na wulkan, laguny, kaktusy, gejzer, jeziora, flamingi, czerwono, zielono, bialo, niebiesko... za duzo tego na raz. Po drodze przyjdzie sie nam rozstac z niezrownana F4, bo oni zostana na granicy chilijskiej. Ale to dopiero przed nami.
W ramach blakania wakacyjnego odwiedzamy jeszcze niesamowite miejsce - cmentarz lokomotyw. Droga do niego wiedzie przez bezkres smieci, jedno gnojowisko i dol na flaki krowy, ktory namierzyla Kaska (nawet nie wymiotujac). Niemniej cel jest wart poswiecen. Dzikie miejsce na pustyni, gdzie poczywaja zwloki kilkudziesieciu chyba lokomotyw i wagonow. Malowniczosc nieokielznana, wszystkich opanowuje szalenstwo foto. I wlasciwie to juz koniec dnia. Jeszcze tylko podpisac umowe na trek, odebrac pranie z pralni, znalezc pare pudle na rzeczy, ktore zostawimy wyjezdzajac na pustynie...
No to znikam na dni 4. Mam nadzieje, ze dni 4 niezapomniane (w jak najlepszym znaczeniu).