Rano pobudka na wschod slonca. Z wyjatkiem Kaski wszyscy sie garmola. Podziwiamy w chlodzie poranka (na tej soli czujemy sie jak na sniegu) - wschod jak wschod, panowie robia zdjecia fachowo – 30D, zestawy obiektywow, statywy.
Sniadanie minimum (czyli continental – chleb, maslo i marmeladka, do tego herbatka lub kawa. Jako bonus – krem karmelowy) I jazda na wulkan – po drodze jeszcze grobowiec – mumie na swoim miejscu. Blyskotliwy przewodnik R tlumaczy, ze oni tu zyli i tak ich meteoryt zastal… a w ogole to 'nobody knows…' Szkoda slow.
Potem drapanie pod gore i zawod wielki… bo gosc nie zna trasy. Dochodzi do tego, ze stwierdza 'you go, I follow…´. Ostatecznie zamiast wejsc na punkt widokowy, z ktorego widac krater, weszlismy na przeciwny koniec. (Ha, wlazlem pierwszy, choc do tej pory nie wiem jak, bo przeciez to bylo koli 4000mnpm i powinienem umrzec na bezdech) Tez ladnie, ale to nie to. Najbardziej cierpi L, ktory najwyrazniej nie moze pogodzic sie ze strata takiej mozliwosci wdrapania sie i zagladniecia do dziurki wulkanu.
Wracamy na lunch – blyskawiczny i OK, chyba kucharke pozyczyli. I w droge.
Wyspa Incahuani (zwana mylnie Isla de Pescadores) wyglada jak normalna wyspa tylko, ze zamiast jeziora jest plaskie jezioro soli. Jeepy stoja przy brzegu jak jachty. A wyspa skalista z olbrzymimi kaktusami. Oczywiscie nie mozemy zwiedzac normalnie tylko musimy pojsc szlakiem od konca – nowy styl naszego hiper-fachowego przewodnika. Kaktusy na kilka metrow, niektore ponad 1000 lat, skaly, sol, blekit nieba. Pieknie. Nie da sie opisac.
Jedziemy dalej, po drodze jeszcze jaskinie – Galaxias (byla to jaskinia podwodna, wiec wyglada bardzo nieslychaniem, bo ma zupelnie inne formy, nie stalaktyty i stalagmity tylko sufit z koralowca i takie-te o ksztaltach roslinnych wygladajace jakby byly zrobione z paper-mache. Troche to mi sie z Beksinskim kojarzylo. Obok Devil´s Cave czyli chyba kolejne miejsce pochowku (tzn 'they lived here… nobody knows…' wg przewodnika). Kolejnego museum z mumiami nie mam juz sily zwiedzac (podobnie jak Kaska). Niemniej trzeba przyznac, ze ciekawie jest zorganizowane. Wiocha mala, ale zebrali troche kosci, grotow, lukow w pobliskiej jaskini i juz jest muzeum.
Jedzeimy dalej – mijamy zapadniety w soli jeep. ´Jesli chcecie pomoc to najpierw odwiezcie nas do hotelu´, rzecze Tomek. Do wsi jedzie z nami na dachu jeden z pasazerow zapadnietego pojazdu.
Cudem znajdujemy jakis hotel. Jego architektura mnie zadziwia. Nigdy nie wpadlbym na to, ze mozna zrobic ze wspolnej jadalni wyjscia do sypialni, prysznica i kibelka. Brzmi malo nieslychanie, ale w uzyciu bylo (dolozywszy drzwi do toalety w formie zaluzji). I tu znow problem, bo za prysznic trzeba placic. Po awanturze juz nie trzeba (podlaczyli gaz z anszej butli). Suszarka znow staje sie zrodlem szczescia, a przy okazji radosci, gdy zauwazylismy, ze po jej wlaczeniu swiatlo przygasa...
Kolacja pyszna – postanawiamy ´stipowac´ gospodynie. Reszte wieczoru zajelo nam ogrywanie F4 w kosci (L wygral, ja drugi). Budzimy powszechna sensacje, gdyz ciagle ktos przechodzi i sie nam przyglada. Jeszcze tylko dowiadujemy sie ze pobudka o 6.30 i wyjazd po 7, a zaraz potem, ze pobudka o 7.15 i wyjazd o 8mej. Nie przejawszy sie stwierdzamy, ze bedzie jak bedzie, ale rzeczywistosc przerosla nasza wyobraznie…