Budze sie rano, a wlasciwie budzi mnie dzwiek z glosnikow, ze za 'diez minutos cos tam'... po czym muzyczka. Wszyscy pod tymi kocami sie kreca, pociag sie toczy. Wschod slonca. Po lewej pojawia sie kolejna laguna... znow flamingi. eee... I nagle normalnie dech mi zapiera. Okazuje sie ze pociag wjazdza na jezioro (tory sa na takich murkach) - suniemy jak prom. Wokol pastelowe, rozowe kolory poranka, my na tym jeziorze, wschodzace niesmialo slonce, na horyzoncie zarysy kolejnych loancuchow gorskich niknacych za kolejnymi warstwami mgly (tzn im dalsze tym bledsze), a z wody (tez rozowawej o poranku) wzbijaja sie kaczki, flamingi i inne takie skrzydlate w miare jak pociag sie zbliza i je straszy. I jeszcze ta muzyczka z glosnikow. Oniemialem po raz kolejny na tej wyprawie (mam nadzieje, ze mi tak nie zostanie). Z czasem zaczynaja pojawiac sie zarosla, ktore (o zgrozo) szybko przeksztalca sie w podmiejskie smietnisko. Czyli docieramy do Oruro.
Z dworca kolejowego na autobusowy taksoweczka i tu... okazuje sie, ze chyba znow utknelismy w Oruro. Autobusy do Ariki w Chile sa, ale najblizszy jest... za 3 dni, bo tam jakies swieto narodowe (chyba niepodleglosci). Szybka narada i zmieniamy trase - przez LaPaz do Arequipy. Troche szkoda nowej pieczatki w paszporcie, ale po namysle dochodze do wniosku, ze tak lepiej i szybciej. I mamy szanse na noclegi i krotki odpoczynek w tym slycznym miescie.
Autobus znalazl sie sprawnie. Juz nawet wsiedlismy, po czym Lukasz udaje sie do toalety (skoro mamy jeszcze 5 min). Jak tylko sie udal to autobus rusza. Wiedzialem. Dopadam kierowce, co prawda rozumie, ale wyjezdza z dworca. To ja na dworzec. I stoje tam z jednym okiem na dworcu, a drugim na autobusie. Nerwy, nerwy, na szczescie wytoaletowany lukasz wraca. Uff...
W autobusie umilaja nam czas akwizytorzy (taki to peruwianski zwyczaj . wsiada, autobus rusza, on staje na srodku i zaczyna nieznosnie donosna perore). Pierwszy wciska ksiazke z humorem ponoc swojego autorstwa, przeplatajac pokaz dowcipami i zagadkami - switna technika... Na zakonczenie do ksiazki dorzuca DVD, ktorym ´spiratowal sam siebie´. Za niedlugo pojawia sie drugi. Tym razem szczoteczki do zebow. Gdy doszedl do zdjec szkorbutow, prochnic i innych takich rozbolaly mnie zeby, a L profilaktycznie wygrzebal jakas gume do zucia Tridenta. Zgrroza. Od razu przypomina mi sie atrakcyjne uzebienie naszych przewodnikow po Salar. W ramach ´challange adventure´ autobus staje gdzies w polach i... zaczyna sie zmiana kola. Z autobusu wylega tlum gapiow. Niemniej wymiana poszla nad wyraz sprawnie i zaraz ruszamy.
W LaPaz okazuje sie ze L znow mnie oszukal finansowo. Obiecal setki boliwianos i pozyczke na podroz (dlatego tez nie wymienilem pieniedzy), a teraz okazuje sie, ze to nie byly boliwiany tylko sole. Jesli finanse Cisco sa w takim porzadku, to zdecydowanie potrzebujemy ksiegowej...
Ergo znow utykamy w LaPaz z deficytem finansowym (faktycznie historia uwielbia sie powtarzac). Do kompletu jakos nie znajdujemy autobusu do Peru. Na szczescie gdzies w zaulku trafiamy na agencje co to ma autobus za 2 godz. i to do samej Arequipy, tylko ze za 36 dolcow. Zdzierstwo, ale jedziemy. Jeszcze tylko (jak przystalo na LaPaz) kurczaczek z frytami na obiad (nie tkne kurczaka przez miesiac...). Lukasz w ramach niemoznosci siedzenia w jednym miejscu poszedl sie przejsc, a ja tak sobie tkwie na poczekalni dworcowej. Od nawolywan sprzedawcow biletow glowa boli. Taki urok tego miejsca. Zaczyna padac deszcz i za moment tak leje, ze zaglusza krzyki naganiaczy. Dobry poczatek podrozy.
Czeka nas prawie jeszcze 11 godz. jazdy (nie liczac juz doby za nami, a wczesniej 4 dni w jeepie). Obaj bardzo chcemy odpoczac w Arequpie.
Autobus full wypas, z dwoma WC, sofa wypoczynkowa na przedzie (przedni widok na droge) i obiadem (tak, tak, jak w samolocie). No fajne ´panoramico´, wygodne takie. Sie rozpogodzilo. Widoki Titicaca znow. Tylko ze na obiad podali... co podali? kurczaka z ryzem. Aaa...
Docieramy do przejscia w Desaguados (czy cos w tym stylu). Jakis taki balagan, ale moze to smrod mnie wstepnie zniesmaczyl. Odbijac sie od okienka do okienka wbijamy w paszport wyjazd z Boliwii, wbijamy wjazd do Peru. W miedzyczasie jakis policjant ciagnie nas na posterunek i wypytuje o te narkotyki co to je przemycamy (wygladamy dziwnie bo bez zadnych plecakow, ktore sa w bagazniku autobusu).
Sledze widok za oknem. Brzeg Titicaca jakis taki zielenszy - wiosna w koncu idzie. Przejezdzamy przez (niepolubiane) Puno. Jak sie pozniej dowiedzielismy z gazety 4 godziny po naszym przejezdzie spada tam meteoryt. No to ci dopiero!
Sciemnia sie i zasypiam. Budze sie przed Arequipa na drodze, ktora pokonujemy juz chyba 5ty raz. Wiem, ze za oknem w dole sa 2 oazy, ze to przed nami to swieci cementownia... Przypominam sobie, ze nad wszystkim goruja wulkany. Z autobusu od razu startujemy do niezastapionego hotelu Regis. Spaaac... jest 2ga w nocy.