No spalismy tak wygodnie, ze nie wysiedlismy w Nazca. Dworzec byl z drugiej strony autobusu niz siedzielismy, wiec go nie zauwazylismy i tylko Lukaszowa czujnosc (czyli hiperkontrola czasu) pozwala nam sie zorientowac, ze to tu. Niestety jest za pozno i autobus rusza. Kopac w sciane kierowcy (bo kierowca z zaloga zupelnie oddzieleni od pasazerow) pomaga Lukaszowi jakis jegomosc. Zatrzymujemy sie na rogatkach. Oczywiscie nie chca nas odwiezc spowrotem, ale laskawie przekazuja nas do drugiego autobusu, ktory wlasnie wraca do Nazca. Uff... Ladujemy tam o 6tej rano.
No wiec najpierw trzeba zasiegnac jezyka na dworcu, kiedyz to mozemy ruszyc dalej, ale przede wszystkim napic sie herbatki po trudach podrozy w klasie biznes oraz niedogodnosciach awantury porannej. Z plecakami przemy przez spiace jeszcze miasto - spiace z wyjatkiem jednej naganiaczki na loty oraz kilku taksiarzy. Perory jednego z nich wysluchuje, ze niby loty sa tansze nie w agencji, ale na lotnisku. Gdy dotarlismy na rynek i ujrzeli jego nedzna pustote o tej porze, decydujemy, ze sluchamy taksiarza - jedziemy na lotnisko. Tam troche cywilizacji. Przyjezdzamy, gdy otwieraja sie poszczegolne agencje lotnicze, ale najpierw herbata. W jednym z hotelikow po godzinie udaje sie nam ja zdobyc. No to lecimy - idziemy do biura, ktore znalazl wczesniej Lukasz, kupujemy bilety (40$ za przyjemnosc) i okazuje sie, ze ladujemy w kolejce za 30-osobowa wycieczka... Samoloty sa 5cioosobowe, wiec wstepnie drzymy. Gdy sie w koncu dopychamy do samolotow przez tlum brzuchatych tudziez wypindrzonych zab, pan nadzorca ruchu przesuwa nas do nastepnego samolotu. A ten z kolei ma leciec dopieru za poltorej godziny (jak wieza kontrolna zazadzila). Wsciekam sie serdecznie, Lukasz spokoj panski zachowuje.
W koncu wpychamy sie do malutkiego samolociku. Lukasza upchali na tylne siedzenie wraz z pania, ktora jak sie okazalo niedlugo po starcie wlozyla glowe do reklamowki i tam subtelnie puszczala sobie pawie. Pelna kultura. Ja zas subtelnie wprosilem sie na siedzenie obok pilota. Tez pelna kultura. No to lecimy.
Mysle, ze warto. Nie rzuca tak strasznie, jak to pisza na blogach, ale to chyba od pilota, pradow powietrznych i odpornosci zoladkowej zalezy. Plaskowyz jest piekny - plaski jak cholera, a gory wokol malownicze. Niemniej te wszystkie figury, o ktorych tak glosno niepozorne takie. Jest tam duzo wiecej linii, takich geometrycznych i one zastanowienie budza. NIemniej warto i cieszymy sie z przelotu, co przypieczetowujemy zdjeciami z piolotem.
Poludnie, czas na dalsza droge. Jeszcze tylko cos przegryzc (nienawidze sniadania ´continental´). Autobus do Limy rusza z polgodzinnym opoznieniem. Podroz jak zwykle pelna wrazen. Najpierw kolejny akwizytor wychwala nam nad uchem zalety tajemniczego czegos tak glosno, ze zastanawiamy sie czy ja to zawsze musze wybrac miejsce przy glosniku. Na dobitke, puszczaja jakis strasznie krwawo-strzelniczy film wojenny i tak jedziemy sobie w rytm wybuchow i strzalow. Potem juz latwiej, abstrahujac od sprawdzania biletow co kilkanascie minut na przemian przez konduktora autobusu, jak i wsiadajacy znienacka w roznych miejscach kontrolerow. No i jeszcze nieoczekiwana przesiadka w Ica.
Wlasnie... Ica. Przejezdzamy autobusem przez tereny zniszczone trzesieniem ziemi przed 5 tygodniami. Raz autobus zjezdza ze zniszczonej drogi na jakis objazd. Wzdluz drogi widac co jakis czas zniszczone domy. Z reguly to te najbiedniejsze ze slabych materialow. Ica sie trzyma i wyglada niezle, ale pozniej - Chincha i pare innych osad... Strach patrzec. Zburzone domy, rozstawione rzedy namiotow, wojsko. Zauwazam dwa czy trzy zawalone koscioly. Moze jeden z nich to ten pielgrzymkowy, w ktorym chronili sie ludzie w czasie trzesienia? Odziwo w tym wszystkim dostrzegamy juz usmiechy lkudzkie - zycie nie znosi pustki, wszystko wraca do normy.
A za tymi biednymi osadami pustynia. Nad Ica widac wieeelki piaszczysty erg. Gdzies tam jest slynna oaza z hotelami, ktorej tym razem nie odwiedzimy. Z drugiej zas strony, za pustynia czasem widac ocean (panamericana biegnie wlasnie wzdluz jego brzegu). W ciemnosciach juz dojezdzamy do Limy. Ta podroz, zaczeta dobe wczesnie, strasznie sie dluzy, a czeka nas jezcze co najmniej 8 godz. do Huaraz. Na szczescie udaje nam sie dokonac sprawnej przesiadki z godzinna przerwa na ´przepyszna´ kolacje w barze dworcowym a la krakowski Smok.
W autobusie szybko sie moszcze i sprawnie zasypiam. Lukasz wynosi sie na tylne siedzenie. Budzi mnie tylko w srodku nocy jakis okropny odor, ale nie mogac sie zdecydowac, czy to kobita na siedzeniu za mna, czy WC, zasypiam znow. Jak sie pozniej okazuje Lukasz (znow solidnie wstrzasniety) spedzil noc kolo WC, regularnie domykajac jego drzwi.