Wysiadlszy z autobusu znow o jakiejs nieludzkiej porze, gdy slonce nawet jeszcze nie myslalo o wstawaniu, dalismy sie po krotkim oporze przejac jednemu z naganiaczy, ktory ciagnie nas do hotelu. Hotel tani, wiec czemu nie. Najwazniejsze to sie w koncu solidnie wyspac w pozycji bardziej horyzontalnej niz zapewniaja to autobusy klasy turistico. Oczywiscie bardzo sympatyczny pan bardzo sympatycznie zaczal roztaczac przed nami uroki gor okolicznych i mozliwosci trekingow, niemniej my ulotki bierzemy i bardzo sympatycznie go wypraszamy. Zaplanowalismy jeden dzien odpoczynku po tej karkolomnej podrozy z przerwami z poludnia Boliwii na polnoc Peru. Jakies 2500km w ciagu 3 dni. Bedzie na razie. Dzis spimy, wloczymy sie i generalnie uodpoczywamy. Mycie, golenie, gaci pranie, czyli powrot do czlowieczenstwa.
Gdy juz bardziej swiadomie o poranku patrzymy na swiat dostrzegamy, ze hotel (jakas Dziewica w nazwie) ladny, w centrum, co prawda bez ogrodu, ale widok z dachu ma. W srodku zas panuje chaos komunikacyjny i chwile mi zajelo przyswojenie sobie, w ktorym miejscu, ktorymi schodami sie wychodzi. No i jeszcze pekinczyk, ktory atakuje, gdy wychodzi sie na dach. Moze dlatego, ze przedarlem sie przez kuchnie wlascicielki poszukujac naszego pokoju.
Odkrywszy w naszym sasiedztwie bar wegetarianski, o ktorym stalo w przewodniku, idziemy tam na sniadanie. To byl blad. Wszystkim autochtonom szybciej zaserwowali obiad niz nam pare kanapek. Wiecej tam nie wrocimy. Pozniej loozik. Spacerki, Internecik, ceviche (miksto - z ryb, ale ze szczypcami krabow i muszlami i wodorostami) na przekaske (tzn ja, bo Lukasz takiej ekstrawagancji nie wierzy). Jeszcze sprawna organizacja wycieczek na dwa najblizsze dni (Huaraz to takie centrum w centrum Kordyliery Bialej, czyli odpowiednik Zakopca).
Najwyrazniej odpoczelismy az za bardzo, bo pred spaniem Lukasz dostaje ataku zlotych mysli (naukowych).